
Jest w serialu HBO wiele momentów, w których staję się sentymentalny. Telewizja ma bowiem wyjątkową magię. Napiszę o jednej takiej chwili. Chyba w drugim odcinku drugiego sezonu realizatorzy oglądają archiwalne relacje swojego kanału 11 września 2001 roku. To była wielka chwila i dla Ameryki i dla ich stacji i dla głównego bohatera Willa McAvoya. McAvoy był tego dnia mało znaczącym prezenterem, który usiadł za stołem, bo jego bardziej znani koledzy nie byli w stanie dotrzeć do studia. Usiadł, prowadził program na okrągło przez całą dobę, a kiedy wstał był gwiazdą. Kiedy wstał dostał propozycję prowadzenia głównego dziennika. I milionowy kontrakt.
Praca w newsach jest jak praca na tokarce, bo można sobie przez ułamek sekundy bujać w obłokach, ale generalnie jest tak, że przychodzimy, a gazeta musi się ukazać następnego ranka, program informacyjny o 19, czy 19:30. Jest tak z programem informacyjnym, że przez cały dzień wtaczamy na górę kulę. Czasem jest ona ze złota, czasem z g..., ale tak czy owak o 19, czy 19:30 musi się zacząć toczyć. Więc w tym sensie jest to robota wymagająca po prostu tego, żeby usiąść i zrobić swoje, wykonać swoją robotę. Nie ma drogi na skróty. Nie ma fruwania. Czasem, dzięki Bogu, dziennikarstwo jest fruwaniem, ale na co dzień jest robotą na tokarce.
Polski "Newsroom" wyglądał by więc całkowicie inaczej niż amerykański "Newsroom". W tym drugim bowiem dokumentalistka w mniej więcej 30 sekund zdobyła zgodę swojej szefowej na wyjazd z ekipą do Sudanu. Tylko dlatego, że chciałaby mieć w firmie jakąś specjalność. Nie wiem, czy to się zdarza w amerykańskich telewizjach. W polskich na pewno nie. Nikt nie wyśle niedoświadczonej dziennikarki na koniec świata i do strefy wojny. Sama kamera z obiektywem jest warta 100 tysięcy złotych. Statyw, oświetlenie, zestaw do nadawania, laptopy, licencje i jest pół miliona złotych w sprzęcie. Poza tym, nie wiem jak w Ameryce, ale polscy widzowie śladowo interesują się tematami zagranicznymi.