Tomasz Lis sam przyznaje, że zaczynał biegać jako trzydziestoletni, przepracowany "grubas". Dziś jego marzeniem jest złamać trzy godziny w maratonie. Kiedy spotkaliśmy się w redakcji "Newsweeka", przez pół godziny opowiadał o interwałach, diecie, długich wybieganiach. Przyznał, że podobnymi rozmowami zatruwa życie swojemu otoczeniu. I że nigdy nie czuł się lepiej.
Dzisiaj nie będziemy rozmawiać ani o PiS, ani Jarosławie Kaczyńskim, ani polityce w ogóle, ok?
Dzięki Bogu (śmiech).
„Tamten grubas zdechłby biegnąc ze mną po 5-ciu minutach” – tak napisał pan kiedyś na blogu o sobie sprzed 10 lat.
Bo to prawda. Czasem dzieci się ze mnie śmieją, oceniając moją formę i przypominając jak wyglądałem na przykład lat temu sześć (bo akurat mają jakieś tam zdjęcia w komórce, a na każdym jest tragedia i katastrofa).
Skąd tamtemu Lisowi wzięło się bieganie?
Nie sądzę, że to jest jakaś teoria kryzysu wieku średniego, że człowiek chce coś sobie udowodnić. Jakoś tego nie kupuję. Na moje bieganie złożyło się parę rzeczy. Zaczęło się, bo chciałem zrzucić parę kilogramów, potem pomyślałem sobie, że przebiegnę maraton. Potem, że pobiegnę jeszcze szybciej, a potem już zacząłem to lubić.
Ile czasu zostało panu do następnego maratonu?
Albo trzy miesiące bez jednego dnia, albo dwa miesiące. Jeszcze nie wiem. Na pewno chcę pobiec we Frankfurcie 27 października, a jak się przez przypadek będę bardzo dobrze czuł we wrześniu, to może, tak jak w ubiegłym roku, również w Warszawie.
Na jaki czas pan biegnie?
W zeszłym roku złamałem 3:30, w tym roku 3:20, więc chciałbym 3:10. We Frankfurcie może się udać, bo jest chłodno. W Warszawie różnie z tym bywa – w zeszłym roku chciałem nawet zrezygnować przed biegiem, bo prognozy wskazywały w ostatnich dniach 27-28 stopni, a przy tej temperaturze mój organizm już w ogóle przestaje funkcjonować.
Jak się schodzi z 3:30 na 3:10?
Ostro. Dość ostro. O ile w pierwszych dziewięciu maratonach poprawiłem się o 6 minut, to w ostatnich czterech – o pół godziny. Różnica polega na tym, że przez 3,5 roku biegałem, a od półtora roku trenuję. Nabijanie kilometrów przez bieganie w tym samym tempie daje bardzo umiarkowane rezultaty – czy ja przebiegnę 50, czy 90 kilometrów, jeśli biegam zawsze w tym samym tempie, to niewiele osiągam. Trening polega na tym, żeby organizm, brzydko mówiąc, zbodźcować, przygotować go na wysiłek zwielokrotniony.
Czasem biegam interwały, czyli: szybko, bardzo szybko, wolno, szybko, bardzo szybko, wolno. Czasem biegam z narastającym tempem: np. 50 minut albo godzinę, coraz szybciej, coraz szybciej. Czasem robię długie wybieganie – 25-30 km. Za każdym razem to musi być inny bodziec, wtedy przesuwam dla własnego organizmu tętno, przy którym on zaczyna się zakwaszać, przestaje funkcjonować.
Do tego potrzeba już skomplikowanych obliczeń.
Ja to trochę robię na dziko, nie lubię tych wszystkich zegarków, które mierzą, odliczają. Czasem biegając sprawdzam sobie tętno, tyle wystarczy. Rozpiski komputerowe, wykresy to już jest dla mnie odrobinę za dużo, myślę, że bieganie przestałoby być zabawne, gdyby to było takie totalnie naukowe.
A co podpowiada intuicja?
Zero fajek. Muszę się przyznać, że tylko przed jednym maratonem przez trzy miesiące nie paliłem. Teraz ograniczam solidnie, a nawet bardzo solidnie, bo w ostatnim miesiącu zszedłem do pięciu - sześciu, a od paru tygodni właściwie nie palę, może raz czy dwa cienkiego papieroska.
Druga rzecz – zero alkoholu. Trzecia rzecz – zbić wagę, tylko nie w brutalny sposób, ale żeby wygrać z tą wagą treningiem. Co do niego, jestem teraz na etapie podejmowania kluczowych decyzji, jaki sposób przygotowania wybrać. Mogę iść w model, który wypracowałem sobie przed Hamburgiem, kiedy poza jednym długim wybieganiem, biegałem jeszcze cztery razy, z narastającą prędkością. Ale mogę też przejść na rozpiskę 6-dniową. To może być teraz łatwe, ale we wrześniu już będzie trudne. W poniedziałki mam program, w piątki siedzę w redakcji „Newsweeka”, bo zamykamy numer. Praktycznie więc poniedziałki i piątki są przyblokowane.
Co redaktor Lis je, kiedy trenuje?
Nie jestem zwolennikiem jakichś drakońskich diet, bo jak człowiek sobie śrubki zbyt mocno podokręca, to gwinty mogą puścić. Człowiek przestaje nad sobą na chwilę panować i może zjeść pół blachy ciasta.
Ja nie jestem w stanie nic zjeść do godziny 11, więc dla mnie śniadanie to jest albo jajecznica, albo jakiś jogurt, albo serek. Jeśli chodzi o obiad, to znowu – nawet frytek sobie nie odmawiam. Chodzi o to, żeby kawał mięsa na talerzu nie był jakiś potężny, żeby zjeść tą surówkę, żeby raz na parę dni zjeść jakąś pastę. Później można wrzucić coś lekkiego – banana na przykład.
Najważniejszy jest dla mnie wieczór, moim zdaniem to wtedy się decyduje, czy jesteśmy grubasami, czy jesteśmy w miarę szczupli. Wiem to po sobie, bo widzę, że jestem w stanie kontrolować wagę, jeśli kontroluję to, co jem między godziną 20, a północą.
Czyli?
Odkryłem patent! Robię coś, co się nazywa „sałatką szefa” – trzy pomidory, pęczek rzodkiewek, ogórek, pół cebuli. Wszystko trzeba pokroić. Do tego dodać sól, pieprz, cytrynę, oliwę z oliwek. Robi się z tego wielki, kopiasty talerz. Jak się to zje, to w żołądku literalnie nie ma miejsca na więcej, a liczba kalorii jest minimalna.
Jak pan znajduje czas na bieganie prowadząc tygodnik i program w telewizji?
Poniedziałek rzeczywiście najczęściej wypada, piątek też. Natomiast wtorek, środa, czwartek jest trochę luźniej. W sobotę można sobie pobiec rano, w niedzielę rano. Nie ma tragedii.
Kwestia determinacji?
Kiedy ostatnio rozmawiałem z Łukaszem Grassem, który trenuje triathlon i przygotowuje się do kolejnych Iron Manów, to moje osiem godzin biegania, przy jego osiemnastu, wydało mi się świadectwem umiaru i powściągliwości.
Jakie ma pan biegowe marzenia?
Chciałbym kiedyś, jak najszybciej, bo czas niekoniecznie jest moim sojusznikiem, złamać trójkę. Jeśli mi się to uda, powiedzmy, że byłoby to 2:59, to wydaje mi się, mało prawdopodobne, że w ogóle jeszcze kiedyś bym ten wynik poprawił.
W takim razie może czas na coś dłuższego?
Nie, nie. Wiem, że nie dałbym rady, maraton to już absolutny kres moich możliwości. Myślę, że Iron Man byłby możliwy, bo przez parę lat trenowałem pływanie, więc wskoczyć do basenu i zrobić trzy kilometry w zasadzie mógłbym dziś wieczorem, bez żadnego problemu. Nigdy nie jeździłem na rowerze dłużej niż 40 km, więc po tylu maratonach, to jedno byłoby do opanowania. Myślę, że przez rok byłbym w stanie się przygotować. Ale na razie mam swoje cele. Inne.
Coś się zmieniło w pana życiu dzięki bieganiu?
Na pewno lepiej się czuję. Poza tym bieganie wzmocniło przekonanie, które zawsze sprawdzało mi się w pracy: realnie wykonana praca nie może nie dać efektów.
Myślę też, że zatruwam życie otoczeniu (śmiech).
To znaczy?
Często to słyszę, szczególnie od moich dzieci, które są dość bezceremonialne. Najpierw jest westchnienie, a potem – „o, Jezu, znowu gadasz o maratonach”.
Może córki też powinny zacząć biegać?
One mają swoje sporty, moje starsze dziecko ma absolutnego fioła na punkcie jazdy konnej. Młodsze jest interdyscyplinarne – prawie każdy sport lubi, ale na żadnym, na punkcie żadnego nie ma obsesji. Oczywiście nieraz im mówię: dziewczyny wy jesteście wysportowane, będziecie mogły kiedyś biegać. One wtedy zaprzeczają, a ja z nimi nie polemizuję. Jak byłem w ich wieku, a nawet jak miałem 30 lat, to też nie przyszłoby mi nigdy do głowy, że kiedyś będę w stanie biegać maraton.