Olga milczała, kiedy jej przyjaciółka poroniła do szpitalnej toalety. Milczała, kiedy rok później lekarze jej samej mówili, że musi boleć, a pielęgniarka przecinała pępowinę dokładnie w tej samej ubikacji. Nie zniosła, kiedy historia powtórzyła się kolejnej przyjaciółce. "Czas wreszcie powiedzieć: mamy prawo poronić po ludzku" – przekonuje.
– Jak zakończyła się moja przygoda? Przygotuj się, to będzie hardkor – Olga, trzydziestokilkuletnia, delikatna blondynka patrzy mi w oczy. – Poszłam do toalety zrobić siku. Kiedy wstałam, zobaczyłam, że na pępowinie wisi moje 14-tygodniowe dziecko, dynda nad sedesem.
Olga zawiesza na chwilę głos, po czym kontynuuje: – Na szczęście był ze mną mąż, siedział przy toalecie na wypadek, gdybym zemdlała. Krzyknęłam do niego: wołaj położną! Po chwili przyszła do mnie jakaś pani, która zaczęła się zastanawiać na głos: Co my z tym teraz zrobimy?
To Olga zaproponowała jej, żeby dziecko odciąć z pępowiny. I przyznaje, że dalsza część była jak scena z koszmarnego filmu: – Stałam w tej toalecie, zapierając się rękami o ściany, z rozkraczonymi nogami. Przede mną stała pani i odcinała moje dziecko. Do miseczki.
"Musi boleć"
Zanim Olga dotarła do finału, w szpitalu, do którego została przyjęta wcale nie było jednak lepiej. – Podano mi globulki dopochwowe, które miały wywołać poród płodu. Od tego momentu pamiętam przede wszystkim koszmarny ból. Kiedy badała mnie jedna z lekarek, wygięłam się z bólu na fotelu. Zbeształa mnie: no co się pani tak pręży?
Olgę przyjęto na oddział o godz. 6:30. Później wszyscy lekarze mieli zabiegi, byli na innych piętrach. O środki na uśmierzenie bólu prosiła więc pielęgniarkę. – Podała mi jakiś czopek, który dosłownie i w przenośni był do dupy, bo nie działał. Więc wytrzymałam godzinę, drugą. Ale kolejnej już nie mogłam. Mówię: dajcie mi coś mocniejszego. Słyszę: dostała już pani, to pani musi wytrzymać. To musi boleć. Musi pani to urodzić.
To.
Na ból pomógł dopiero telefon do znajomego ginekologa, który wyjaśnił, że Olga ma prawo zażądać skutecznych środków. Faktycznie, kiedy prośba stała się kategorycznym żądaniem, w szpitalu znalazł się odpowiedni zastrzyk. Nic nie zadziałało jednak na brak empatii.
– Najgorzej było, kiedy poronienie się zaczęło. Odeszły mi wody, miałam całą mokrą piżamę, wszędzie były ślady krwi. Łóżko było zalane, a ja w ogóle nie wiedziałam, co mam zrobić. Ze mną na sali leżała dziewczyna, która skręcała się z bólu tak samo, jak ja. Poprosiłam jej męża, żeby kogoś zawołał – wspomina. – Po jakimś czasie przyszła do mnie jakaś młoda rezydentka, żeby podać mi kolejną dawkę leków wywołujących poronienie. Wchodzę do gabinetu, a tam siedzi piątka studentów. Rozchichotanych, w ogóle nie mających refleksji, żeby się uciszyć, może wyjść – mówi.
"Za mało wód płodowych"
Takich historii nie opowiada się nawet dalszej rodzinie. Zwykle wie o nich jedynie grono najbliższych przyjaciół. Nic dziwnego, o ile narodziny zdrowych, pięknych bobasów są oczekiwane i wymagane, o ciążach nieudanych w Polsce się po prostu milczy. Jak kiedyś napisała Sylwia Chutnik: "Ciągle po cichu, na ucho. Wstyd nie pozwala użyć odpowiednich słów, gubi się sens, nie dopowiada historii do końca".
Przez długi czas wstyd zjadał też Magdę, koleżankę Olgi. Rok wcześniej, w tym samym szpitalu, w tej samej toalecie zakończyła się jej ciąża.
– W pewnym momencie ciąży zaczęłam krwawić. Mój lekarz powiedział, że takie rzeczy się zdarzają, że nic złego się nie dzieje, podał mi lek na podtrzymanie ciąży – wspomina początek. – Na początku 5. miesiąca mieliśmy brać z narzeczonym ślub. Kilka dni wcześniej krwawienie się powtórzyło. Zdenerwowałam się wtedy już tak bardzo, że mąż zawiózł mnie do popularnego szpitala na Mokotowie.
Jedyne, co Magdzie kojarzy się z tamtym pobytem, to fatalna atmosfera. – Pielęgniarka była w jednym pokoju, trzy kolejne miały otwarte drzwi, w czwartym ja leżałam u lekarza. Robił mi USG, zresztą bardzo niedelikatnie, i zapytał w pewnym momencie: który to jest tydzień? Powiedziałam, a on oburzył się, że to niemożliwe. "Przecież ta ciąża jest mniejsza, co pani opowiada?". Odpowiedziałam, że podaję mu informacje zgodnie z tym, co mam wypisane w książeczce. "Przecież ta ciąża jest za mała, w ogóle nie wiadomo, czy to będzie żyło".
To.
– W międzyczasie pielęgniarka zaczęła do mnie krzyczeć: nazwisko! Imię! Adres! Więc odpowiadałam, mając sondę USG między nogami i taką informację od lekarza w głowie.
Magda została przyjęta na oddział. Przeleżała na nim bez konkretnej diagnozy przez kilka dni. – Co jakiś czas przychodzili jacyś lekarze, słyszałam urywki zdań: "za mało wód płodowych", "nie ten tydzień". W końcu przebadał mnie lekarz z patologii ciąży. On też nie chciał powiedzieć nic konkretnego. Stwierdził tylko, że nie jest tak źle i żebym przyszła po ślubie.
"Takich ludzi nie ma"
Magda nie odpuściła. Wraz z narzeczonym pojechali na jeszcze jedno USG, prywatnie. – Lekarz mnie bada i nagle zaczyna zadawać pytania: czy były jakieś wady genetyczne w rodzinie? Nie. Czy pracuje pani z substancjami radioaktywnymi? Nie. Proszę pani, tutaj jest triploidia. Dziecko nie ma móżdżku, nie ma nerek, ma trzy palce u stóp. Płód jest kompletnie zmutowany. Bardzo mi przykro.
Wiadomość spada jak grom z jasnego nieba. Lekarz powiedział, by para spokojnie wzięła ślub, a zaraz po nim zalecił Magdzie amniopunkcję – badanie genetyczne wód płodowych, które miało ostatecznie potwierdzić diagnozę. – Ten lekarz, który mnie badał powiedział mi na wyjście tylko: proszę pani, takich ludzi nie ma.
Podjęli więc z mężem decyzję o terminacji ciąży. Magda poszła do szpitala, otrzymała środki na wywołanie porodu. Tak, jak Olga pamięta potworny ból. Tak, jak w przypadku Olgi, jej ciąża zakończyła się w toalecie. – Położna powiedziała wcześniej, że tak może się zdarzyć. Powiedziała, żebym w takiej sytuacji nie spuszczała wody, nie patrzyła, wyszła i ją zawołała. Tak zrobiłam. Położyłam się do łóżka, powiedziałam mężowi, że to się stało. Słyszałam, jak pielęgniarki wchodzą do toalety, wyjmują płód, a potem płuczą go pod kranem. Nie zabrały go do żadnego laboratorium, płukały na korytarzu.
Choć Magda wie, że dziecko prawdopodobnie nie przeżyłoby nawet do końca ciąży, przyznaje, że ta decyzja będzie z nią do końca życia. Ma jednak do szpitala żal, że nikt nie porozmawiał z nią o tym, co będzie się działo, nie zapytał jak się czuje. Do psychologa poszła sama. Skończyło się na półrocznej terapii.
– Niedawno widziałam w telewizji reportaż o hospicjum, do którego mogą zgłosić się rodzice, których dzieci na pewno umrą po porodzie. Nie wiedziałam o tym. Nikt mi nie powiedział, że jest taka opcja. Nie wiem, czy to by zmieniło moją decyzję, ale warto byłoby chociaż wiedzieć – mówi.
"Drobny problem ginekologiczny"
Olga i Magda zdecydowały się opowiedzieć mi swoje historie po tym, jak podobna spotkała ich koleżankę. Jej ciąża obumarła w 13. tygodniu. Nie dość, że trafiła do szpitala, w którym położono ją na sali z kobietami spodziewającymi się zdrowych dzieci, to jeszcze poproszono ją, by poroniony płód sama zachowała. Żeby łatwiej było go pobrać do badań.
– Czas wreszcie powiedzieć: mamy prawo poronić po ludzku – kategorycznie stawia sprawę Olga. Nie ona pierwsza. Od kilku lat działa Stowarzyszenie Rodziców po Poronieniu, które domaga się szacunku zarówno dla rodzin, które stanęły w obliczu tej tragedii, jak i dla samych nienarodzonych dzieci.
– Nasze postulaty są bardzo proste: okazanie szacunku, badania w intymnej atmosferze, obecność bliskiej osoby, ograniczenie zbędnej biurokracji, łyżeczkowanie w znieczuleniu ogólnym, pomoc psychologa, dostęp do informacji medycznej, pobyt na sali bez pacjentek w ciąży, pożegnanie z dzieckiem – wylicza Małgorzata Bronka, członkini stowarzyszenia, która sama poroniła w 21. tygodniu ciąży. Przyznaje, że codziennie zdarza się jej odbierać telefony z historiami podobnymi do opowieści Olgi i Magdy.
– Dla Ministerstwa Zdrowia i krajowego konsultanta w dziedzinie ginekologii i położnictwa poronienia to "drobny problem ginekologiczny". Więc z ich strony niewiele się dzieje – przyznaje i dodaje, że jeśli urzędnicy już postanowią coś zrobić, to raczej w złą stronę. – W 2011 roku Ministerstwo Zdrowia wystosowało pismo do szpitali w Polsce, w którym napisano, że szpital nie powinien wydawać dokumentów do rejestracji dziecka, jeśli nie wiadomo, jaka jest płeć. Wiele szpitali się przestraszyło. I przestali umożliwiać rodzicom pochówek, lub wymagają badań cytogenetycznych, które określiłyby płeć. I liczą sobie za nie nawet 1800 zł.
Małgorzata Bronka dodaje, że w polskich szpitalach nie jest już na szczęście tak źle, jak jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu, ale wciąż sytuacja ciężarnej kobiety zależy wyłącznie od tego, na kogo trafi w szpitalu. – Niektóre szpitale mają procedury zachowania w takich przypadkach, ale to mniejszość. Kiedy rozmawiamy z dyrektorami, słyszymy, że się nie da. Albo, że to będzie kosztowało zbyt wiele – mówi.
Takie wykręty są oczywiście zasłoną dymną. Bo problem tkwi w ludzkim podejściu, rozmowie i odrobinie empatii. A jak je wycenić?