Tatrzański Park Narodowy to bezsprzecznie najbardziej zatłoczony park w Polsce. Niestety powoli staje się ofiarą swojej popularności. Aby wejść na najbardziej popularne szczyty trzeba odstać swoje w kolejce, a o chwili ciszy można pomarzyć. Uroki gór przyciągają niestety ludzi, którzy nie mają pojęcia o zagrożeniach. Standard to buty na obcasie na drodze do Morskiego Oka i sandałki lub klapki na Kasprowy Wierch czy Giewont.
Uwielbiam polskie Tatry, kocham chodzić w góry i podziwiać widoki ze szczytów. Niestety z podobnego założenia wychodzi coraz więcej osób. Każdego dnia z Zakopanego i okolic na wszystkie szlaki Tatrzańskiego Parku Narodowego wyrusza około 19 tys. turystów. Najbardziej zatłoczona jest oczywiście turystyczna autostrada do Morskiego Oka. Ale wybierając się tam nikt nie oczekuje ciszy i spokoju, więc później nie powinien narzekać.
Co innego, kiedy wybieramy się na któryś ze szczytów, niekoniecznie ten najwyższy i najtrudniejszy. To właśnie stopień trudności (przede wszystkim konieczność korzystania z łańcuchów i klamer) i długość podejścia powinny być naturalnymi ogranicznikami liczby osób, które zdecydują się na wyprawę. Powinny. Ale nie są.
Zdjęcie ze szczytu czy zameldowanie na Facebooku (w Tatrach jest całkiem dobry zasięg) dobrze wyglądają i coraz więcej osób chce się pochwalić taternickimi wyczynami. Niestety wiele z nich nie ma świadomości na co się pisze. Przez to sprowadza niebezpieczeństwo nie tylko na siebie, ale i na innych.
Moje pierwsze kilka wizyt w górach to wakacje z rodzicami i wędrówki z naszą gospodynią - panią, która po 70. jeździła w Himalaje i Andy. To oni nauczyli mnie jak się ubrać, co spakować do plecaka, jak dostosować tempo, żeby wystarczyło sił na całą trasę czy chociażby tego, że wodę ze strumieni trzeba złamać sokiem z cytryny, bo inaczej przelatuje przez organizm w ciągu godziny.
Teraz chodząc po górach widzę jakie miałem szczęście, że dostałem taką szkołę i jak wielu turystów jej nie otrzymało. Tak jak zupełnie zrozumiałe są dla mnie tłumy na drodze do Morskiego Oka, tak też rozumiem, że w takim tłumie ludzi łatwo znaleźć osoby niemające pojęcia o długich marszach. Chociaż ta trasa ma z górami niewiele wspólnego, to jednak 10 kilometrów, które trzeba pokonać, to nie przelewki.
Tak długi marsz, dodatkowo na nierównym terenie, może dać się naszym nogom. Ale to nie odstrasza pań (chociaż czasem i panów) od urządzania rewii mody. Nad Morskim Okiem byłem już kilka razy i podczas tego pobytu po raz pierwszy nie udało mi się wypatrzyć kobiety na szpilkach. Nie wiem, czy jednak świadomość się trochę zmieniła, czy po prostu ja miałem pecha. Ale już buty z klinem, japonki, klapki i sandałki na cieniutkiej podeszwie to norma.
To prawda, że upał był nieziemski, ale w sklepach z odzieżą sportową, a szczególnie ze specjalistyczną odzieżą górską, można znaleźć strój, który zapewni wygodną i bezpieczną wyprawę w góry, a przy tym nas nie ugotuje. Jednak na to szkoda jest pieniędzy - lepiej wydać je na Krupówkach czy w schroniskach.
Proponuję więc, żeby już na tych Krupówkach zostać, zamiast pchać się na siłę w góry. Nie dość, że w sandałkach nogi bolą od kamieni, to jeszcze stwarza się niebezpieczeństwo dla innych. Takie obuwie nie zapewnia nodze odpowiedniej przyczepności (szczególnie widać to na wyślizganych blokach granitu, które ułożono na wielu szlakach), ani nie trzymają kostki, co grozi zwichnięciem.
A to już sprowadzanie niebezpieczeństwa nie tylko na siebie, ale i na innych. Szczególnie na trasach, które wymagają już nieco wspinaczki. W drodze na Giewont trzeba pokonać fragment zabezpieczony łańcuchami. Idzie się po wyślizganych skałach i trzeba mocno trzymać się łańcuchów i skał. Ale z tego co udało mi się zaobserwować, trudno robi się to w sandałkach.
Przede mną w kolejce (tak, na Giewont jest kolejka - ja stałem 20 minut) stało młode małżeństwo w sandałkach. Kobieta była ubrana w miniówkę i miała torebkę. Jej mąż musiał sporo się natrudzić, żeby wepchnąć ją na górę. Ale udało się, ofiar w ludziach nie było. Nie poczekałem, żeby sprawdzić jak pójdzie im zejście, które jest trudniejsze (przez to dłużej się czeka - około 40 minut).
Ale tam przekonałem się, że nawet odpowiedni strój nie oznacza, że ktoś jest gotowy na zdobywanie szczytów. Zmorą gór są ludzie z lękiem wysokości. Byłem w Tatrach kilka razy, wchodziłem na trudniejsze i łatwiejsze szczyty, i nie zdarzyło mi się jeszcze, abym nie spotkał na drodze roztrzęsionej pani, której mąż próbuje pomóc pokonać trudniejszy (lub tylko tak wyglądający) odcinek.
Niestety góry nie są dla wszystkich. Jeśli ktoś wie, że ma problemy z wielkimi otwartymi przestrzeniami i widokiem opadającego stromego zbocza, powinien wybrać Gubałówkę lub Kasprowy, albo wczasy nad morzem. Podobne jak rodzice małych dzieci. Często mijałem kilkulatków ciągniętych przez rodziców w górę. Dzieci płakały, marudziły, prosiły o powrót, ale rodzice byli nieprzejednani i niemal wyrywały im rękę ze stawu ciągnąc w górę.
Później w pracy będą mogli pochwalić się koleżankom i kolegom z pracy, że ich 5-letni Piotruś wszedł na Giewont. A oni równocześnie weszli na Rysy. Głupoty. Dla małego dziecka taka wędrówka to ogromny wysiłek, i niemal pewne jest, że na długie lata zniechęci ich ona do kolejnych wypraw w góry.
Góry to sport jak każdy inny. A sport nie jest dla wszystkich i zamiast polepszać nasze zdrowie, może je popsuć. Dlatego do górskich wędrówek trzeba się przygotować. A jeśli podejrzewamy, że wysiłek może nas przerosnąć, lepiej z niego zrezygnować. Zawsze można się wybrać na Gubałówkę czy do Doliny Kościeliskiej. Albo zostać na Krupówkach. Nie warto się męczyć na Rysach czy Kościelcu i sprowadzać niebezpieczeństwa na innych turystów.