W Tatrach byłem już kilkakrotnie, ale zawsze we wrześniu, ewentualnie w lutym. Wiadomo, wolne na studiach, na szlakach mniej ludzi, taniej. W tym roku po raz pierwszy w najwyższe polskie góry postanowiłem się wybrać w czasie Majówki. Góry, wiadomo, przepiękne. Nie mamy się czego wstydzić. Ale, patrząc na to, kto i jak po nich chodzi, doznałem uczucia niesmaku.
Jest czwartek, koło 13.00. Udało się przeczekać burzę i z Kuźnic ruszam na Giewont. Na szlaku tłumy, niczym na Marszałkowskiej. Wymijam kolejnych ludzi i zaciekawiony patrzę co biorą ze sobą na drogę.
Piwo - najlepszy tatrzański trening
Część ma plecaki, część reklamówki. W końcu dochodzę do młodego mężczyzny, podążającego z kobietą. W ręku reklamówka, w niej widać sześciopak Harnasia. - To co, gdzieś tutaj zrobimy trening, a wieczorem obalimy kilka flaszek? - proponuje współtowarzyszce. Ta się uśmiecha, pomysł jej przypadł do gustu. A sześć piw pewnie zostanie opróżnionych na Kalatówkach albo na Hali Kondratowej, gdzie dominującym napojem wylegujących się ludzi jest właśnie browar. Rzadziej kupiony na miejscu, częściej przytargany ze sobą.
W drodze na Morskie Oko to samo. Rój ludzki, a w plecakach, torbach i dłoniach Lechy, Tyskie i Żywce. Jedni chcą je wnieść do schroniska, inni nie wytrzymują, zatrzymują się, piją na szlaku. Mijamy ze znajomymi grupkę młodych ludzi. Bawełniana bluzka, dżinsy, pantofle. Wydzielają zapach, jakby właśnie zakończyli długą i ostrą imprezę. Jakby wsiedli do jadącego na Łysą Polanę busa prosto z nocnego lokalu. Ale impreza nigdy się nie kończy, teraz umawiają się na następną.
Komentarz pod jednym z filmów na Youtube.com:
Byłem zimą na Kasprowym i dwie paniusie umalowane i wypachnione w kozaczkach na szpilkach widziałem jak sobie paradowały jakby były na jakimś wybiegu
Oczywiście, zdarza się, że na szlaku ktoś zatrzyma się na odpoczynek i zacznie popijać niegazowaną wodę. Albo Colę czy Powerade'a. Po tym można poznać ludzi o większej świadomości górskiej. To też najczęściej ci, którzy ze schroniska będą podążać wyżej. Ale nawet tam może na nas czekać wszechobecna puszka po piwie. O jedną niemal potknąłem się na zielonym szlaku, przy sporym płacie śniegu, pod sam koniec podejścia na Kasprowy Wierch.
Tatry - tu na szlakach dominującym napojem jest browar. Tu, dla części turystów, słowo "trening" nabiera dodatkowego znaczenia.
W adidaskach po śniegu
Wspomniany czwartkowy wypad na Giewont. Jestem już wyżej, jakieś 200 metrów pod szczytem. Przede mną kobieta, w średnim wieku, ambitna. Co chwila powtarza, że Giewont już blisko, że teraz nie zrezygnuje, że się nie podda. Właśnie wchodzimy na spory płat śniegu, którym trzeba podejść stromo do góry. Ona w lekkich, białych bucikach, zamiast wbijać się czubami w wyżłobione ślady, stawia stopy zupełnie tak jakby szła po schodach w bloku. Grzecznie zwracam uwagę, jak się powinno chodzić. - Nie będziesz mi gówniarzu mówił, co powinnam robić - słyszę w odpowiedzi. Nie odzywałem się już, zamilkłem, niemniej cały czas starałem się czuwać, bo w każdej chwili mogła zsunąć się i polecieć w dół stoku. Miała szczęście. Na przełęcz pod Giewontem dotarła bezpiecznie.
Odrębnym tematem jest to, jak ludzie używają łańcuchów. Zejście z Giewontu zdecydowana większość ludzi wykonuje przodem, trzymając łańcuch z boku albo nawet chwilami mając go między nogami. Nie mając zapewne bladego pojęcia, że tak dużo łatwiej jest coś sobie zrobić. Zwłaszcza w czasie deszczu albo tuż po nim. Kolega kilka lat temu był na Świnicy. Opowiada o scenie, którą zaobserwował. - Kobieta z dzieckiem była na łańcuchach, w dość niebezpiecznym miejscu, blisko nich kilkusetmetrowa przepaść. Tuż nad nimi mężczyzna, zapewne mąż i ojciec, krzyczy: "Poczekajcie tutaj, ja w tym czasie wejdę i zejdę". A oni przerażeni stoją, kurczowo trzymając się tych łańcuchów.
Pod Giewontem kolejka, zwłaszcza latem, jest czymś normalnym:
Panika nie jest zresztą jednostkowym zachowaniem turystów. Swego czasu na Orlej Perci, koło Koziej Przełęczy, zrobiła się długa kolejka, bo jakaś młoda dziewczyna zaczęła histeryzować. Niska, wisiała nad przepaścią, trzymała się łańcucha. Problem polegał na tym, że, ze względu na swój wzrost nie miała gdzie umieścić nogi.
I jeszcze to obuwie, które owiane jest już legendą. Idąc szlakiem na Giewont, napotkać można ludzie w japonkach, sandałach. Ale to jeszcze nic. Znajomy spotkał niedawno pod samym szczytem człowieka w pantoflach, w marynarce i z teczką pod pachą. - Wiesz, może wyjątkowo wcześniej wyszedł z pracy w biurze i stwierdził, że przed kolacją w domu jeszcze obskoczy Giewont - mówi.
Herbata i czekolada? Szesnaście złotych proszę
- Słucham
- Poproszę herbatę i czekoladę.
- Szesnaście złotych będzie.
Powyższy dialog miał miejsce nie w warszawskim hotelu Novotel czy Sheraton, a na Kasprowym Wierchu. Wydawać by się mogło, że schronisko, do którego przetransportować żywność jest stosunkowo łatwo (działa przecież kolejka linowa) nie powinno turystów szokować cenami. Tak przynajmniej jest w Alpach, gdzie bywam co roku. Im wyżej, im trudniej gdzieś dojść, tym drożej. Najmniej zapłacisz w schroniskach, do których łatwo trafić, gdzie docierają tłumy.
W Tatrach jest zgoła odwrotnie. Drogo jest na Kasprowym, niewiele taniej nad Morskim Okiem. W piątek dotarliśmy z kolegami w to drugie miejsce totalnie przemoczeni, bo po drodze złapała nas mocna ulewa. Plany o wejściu na Przełęcz pod Chłopkiem już wtedy spaliły na panewce. Wchodzimy do środka, co już samo w sobie, ze względu na potworny ścisk, nie jest rzeczą łatwą. O tym, by usiąść przy stole, nie ma nawet mowy. Ludzie zajmują miejsca na schodach, stłoczeni aż do drugiego piętra. Odbierasz zamówienie na tacce? Musisz wykazać się znakomitą równowagą i koordynacją by tłoczących się ludzi wyminąć i na nikogo nie wylać herbaty czy zupy.
W końcu udaje się, siadamy. Po kilkunastu minutach próbuję zejść do łazienki, by przebrać się w coś suchego. Jedna mijanka, druga. Krok w dół, stop, dwa kroki, stop. W końcu docieram, a tam na drzwiach kartka. "Toaleta płatna, 2,60 zł". Portfela nie miałem, a schodzić i potem wchodzić po raz kolejny już mi się nie chciało. Płatne toalety są zresztą wszędzie. Nie tylko na Kasprowym, ale nawet w barze na dole, w Kuźnicach. W ogóle płacić trzeba w Tatrach za co tylko się da. Kolega był niedawno w Dolinie Pięciu Stawów, w schronisku. Chciał odebrać cukier, na wszelki wypadek zapytał, czy coś musi dopłacić. A tu niespodzianka. - Złotówka za jedną łyżeczkę - usłyszał.