Życzenia urodzinowe składamy sobie za pośrednictwem Facebooka. Telefonowanie z podziękowaniami za udaną imprezę uznajemy za szczyt mieszczaństwa. Podobnie zresztą, jak każdy przejaw przywiązania do klasycznych zasad „savoir-vivre’u”. Kto się łamie, „je bułkę przez bibułkę”. Czytaj: jest aspirantem, niezbyt pożądanym towarzysko.
Janina Ipohorska w dzisiejszych czasach miałaby pełne ręce roboty. To ona, jako Jan Kamyczek, udzielała Polakom latami porad w zakresie dobrych manier. Robiła to na łamach „Przekroju”, pisma, które w PRL-u było wyrocznią stylu. Ipohorska odpisywała na tony listów, które przychodziły do redakcji. Ludzie radzili się jej w najbardziej prozaicznych sprawach, typu: Czy powinienem zapłacić sąsiadowi, jeśli korzystam z jego telefonu? Czy kobieta może wręczyć kwiaty mężczyźnie? Czy wypada poprosić gości o to, żeby zdjęli buty? Współcześnie te pytania raczej bawią – może oprócz pytania obuwniczego, bo w Polsce (o zgrozo!) „kultura bamboszy” kwitnie i w XXI wieku. Archiwalne numery „Przekroju” przynoszą jednak ogromną wiedzę o przemianach rodzimej obyczajowości. Trzydzieści lat temu Polacy byli zachłanni na porady z savoir vivre’u. Podobna rubryka w magazynie ukazującym się dziś sprawdziłaby się wyłącznie jako element prześmiewczo-rozrywkowy. Retro-hit, pozbawiony wartości użytkowej.
Przetestowała to na własnej skórze Jolanta Kwaśniewska. W TVN Style udzielała narodowi „lekcji stylu”. Robiła to ze śmiertelną powagą, więc stała się obiektem kpin, między innymi autorstwa Józefa Oleksego, który w sytuacji gęsto zakrapianej i intymnej wyśmiał fakt, że Kwaśniewska uczy gawiedź jak jeść bezę. A gawiedź o wszystkim usłyszała, bo nagranie występu Oleksego trafiło do mediów.
Czy Oleksy miał rację? Była First Lady faktycznie – z miną ambasadora Pietkiewicza – opowiadała w swoim programie o typologii noży i kieliszków, radziła jak nosić kapelusz i jak go zdejmować, instruowała jak wysiadać z limuzyny, by nie eksponować bielizny i jak dygać przez królową (gdyby przypadkiem trafiło się na dwór królewski). Samemu Pietkiewiczowi, niedoścignionemu znawcy etykiety, który swego czasu w „Twoim Stylu” prowadził ciekawą rubrykę w tematyce bon-tonu, nie dorównała. Choć Pietkiewicz „bywały” był bardzo, Polakom radził jak Ipohorska: prosto i bez zadęcia.
Cóż by ambasador powiedział na nowe obyczaje? Czy składałby przyjaciołom życzenia urodzinowe mailem? Czy chodziłby w dżinsach do Opery Narodowej na ważne premiery? A na bankietach biegłby do baru prosto od wejścia, żeby zająć sobie kolejkę i „zaklepać” drinka? Taka współczesna moda, a kto unosi brew, patrząc na podobne zachowania, dostaje łatkę nudziarza. W towarzystwie dziś jak w miłości – im mniej się starasz, tym lepiej.
Swoją rolę w rozprężeniu dobrych manier odgrywa Facebook lub szerzej: internet. W składaniu życzeń dalekim znajomym poprzez Sieć nie widzę niczego złego. Ale żeby bliskim? Przyjaciołom? Rodzinie? Znam kilka osób, które z profilu na Facebooku usunęły informację o dacie swoich narodzin, tylko po to, by uniknąć urodzinowego spamu. Przez Facebook dzisiaj się zrywa, ogłasza nowe związki, wyraża swoje uznanie za pomocą „lajków”. Etykietę wypiera powoli netykieta. Zamiast kwiatów na imieniny – „lajk”. Zamiast kłótni w realu – blokada dostępu do profilowych informacji. A może warto by działać równolegle? Kwiaty dla przyjaciela oraz tysiąc „lajków”? Blokada na Facebooku i malownicze rękoczyny?
Ostatnio usłyszałam, że składanie podziękowań gospodarzowi za udaną imprezę to szczyt mieszczaństwa. Mieszczańskie jest serwowanie piętrowych koreczków na domówce, wysyłanie gościom papierowych zaproszeń, obchodzenie związkowych rocznic. Młodzi mieszczanie wypierają się dzisiaj własnych korzeni i ćwiczą w wystudiowanym luzie. Nie wiem, co by na to powiedział ambasador Pietkiewicz, ale wiem, co powtarzała mi zawsze moja babcia. Mówiła, że klasy są tylko dwie: pierwsza klasa i brak klasy. Niestety, współcześnie wszyscy jedziemy TLK.