Pastor Marshfield wielokrotnie odwołuje się do dzieła Karla Bartha, nawet decyzję o odprawieniu swojej kochanki, organistki Alice, pod pretekstem zachowania “nacisku na Słowo Boże przeciwko ładnej liturgii” (s. 211) nazywa “swoim ostatnim barthowskim czynem”. “Kazania” Thomasa, wygłaszane przed niewidocznym czytelnikiem jego zwierzeń, ocierają się o
bluźnierczy geniusz – jak to, w którym przeprowadza brawurową obronę wiarołomstwa powołując się na Pismo Święte i teksty historyczne albo jak to, w którym podaje swoim “wiernym” koktajl złożony z Listu Św. Pawła do Koryntian z domieszką Pascalowskiego wątpienia. O wiele więcej jest jednak w “Miesiącu niedziel” aluzji takich jak ta, napisana jako przypis do zabawnego przekręcenia “impotencji” w “omnipotencję”: "O rany. Moja sugestia omnipotencji w impotencji przypomina mi o Mistrzu Eckharcie z jego cyklicznymi zapewnieniami, że Wszystko jest Bogiem, że wszystkie rzeczy się ze soba mieszają, toteż wszystko jest niczym, że Bóg jest niczym. Triumfalny ateizm mistycyzmu. Już wolę tomistyczne stopnie. Przecież jest c o ś, niech to szlag! Niech “to” szlag?”(s. 210-211). Chociaż, jeśli się nad tym zastanowić – czy tonący w tym tekście czytelnik mógłby uchwycić się jak brzytwy znajomości kazań wielkiego mistyka?
3. Język
Wspomniane przejęzyczenia, które z badawczym zapałem tropi w swoich zapiskach pastor Marshfield (“bolały mnie zęby, dokuczały
zapiersia” – s. 231, “siadała na moim
wzawiedzionym fallusie” – s. 40), a tłumacz Jerzy Kozłowski niezwykle sprytnie oddaje, wprowadzają do tekstu “Miesiąca niedziel” niezbędny oddech. Poza tym bowiem język Johna Updike również nie daje odbiorcom wielkiego wytchnienia. Począwszy od sformułowania “miesiąc niedziel”, które jest nieprzetłumaczalnym, przynajmniej w obrębie tytułu, idiomem, bo “a month of Sundays” oznacza po prostu bardzo, bardzo długi czas, a na wielopiętrowej składni skończywszy: słowa tej książki też sprzysięgają się przeciwko czytelnikowi. Żeby nie było wątpliwości – nawet krytycy pisarza doceniają jego
elegancki, wyrafinowany, bezbłędny styl, chociaż zdarza się, że kwestionują głębię jego pisarstwa, skoro opakowano je w tak perfekcyjne pudełko. Niejaki
John F. Fleischauer pisał pod koniec lat 80., że styl Updike'a pełni funkcję dystansującą, by wpływać na sposób lektury i emocjonalne zaangażowanie czytającego. Coś w tym jest. W każdym razie w przypadku postaci pastora jego żywa umysłowość, erotyczne rozbuchanie i zaawansowana duchowość dają wybuchową mieszankę: “Och, jest pani skałą macierzystą nas wszystkich; ziarnko po ziarnku ściąga nas pani na ziemię i słusznie kpi z grzmotów niebiańskich blefiarzy takich jak ja” (s. 187).
Krytyk James Wood zauważa natomiast w “London Review of Books”, że chociaż Updike pisze o utracie wiary, upadku i klęsce jednostki, w jego języku nie znajduje się potwierdzenia dla możliwości niepowodzenia: język nigdy go nie zawodzi, zawsze jest na miejscu, zawsze w gotowości, by odpowiednie dać rzeczy słowo: “Frankie, siedząc przyzwoicie po drugiej stronie krytego laminatem stołu, śnieżnobiałego i śliskiego jak lód, kryjącego w sobie różową plamę, odbicie jej twarzy, pochyliła się parę centymetrów i wymówiła wyraźnie, tym swoim głosem-ogrodem, którego odległe krańce zacieniały magnolie, słowa o niepokojącej gwałtowności” (s. 175).
4. Obrazowanie
Te “magnolie, które zacieniają odległe krańce jej głosu” to typowe Updike'owskie obrazowanie. Umieszczenie pastora Marshfielda
w zamkniętym ośrodku dla zagubionych księży w pustynnym stanie Arizona sprzyja podobnym porównaniom. W powieści explicite pojawia się też pustynne “kazanie” – przebywanie w Dolinie Śmierci lub w “Dłoni ręki Boga” (La Palma de la Mano de Dios), jak mają ją nazywać Hiszpanie, budzi w bohaterze szczególne uczucia: stara się czerpać z oszczędnej flory pustyni nadzieję na odrodzenie. Piękne te koncepty w dużym nagromadzeniu męczą; do niewypowiedzianego czytelnika swoich tekstów, który być może zostawił między zapiskami pastora swój ślad, zwraca się on w te słowa: “Ale bądź błogosławiony lub błogosławiona, kimkolwiek jesteś, jeśli jesteś, nawet za tę jakże nieśmiałą ingerencję w solipsyzm tych stronic, za tę nikłą plamkę bledszą od galaktyki, która flirtuje z gołym okiem w konstelacji Andromedy” (s. 174). Uff.