Znajomy pokazał mi wczoraj fanpage o nazwie „Z kamerą wśród słoików”. Zgodnie z jego opisem, jest to "strona prowadzona przez kierowców oraz motorniczych komunikacji miejskiej dokumentująca łamanie przepisów przez innych użytkowników dróg". Na zdjęciu profilowym widnieje autobus i samochód zamknięty w słoiku. Czemu akurat to „słoikarzom” się obrywa, mimo że na stronę często wrzucane są wyczyny kierowców autobusów i ludzi w samochodach na warszawskich rejestracjach? Bo obrażanie przyjezdnych jest modne. Ostatnimi czasy głównie przez... nich samych.
Afera wokół neonu „Warszawskie słoiki” zdaje się nie mieć końca. Zaczęło się od krytyki konkursowego projektu i błyskawicznie doczepionej do tego dyskusji na temat przyjezdnych. Później zwycięstwo neonu w plebiscycie wywołało falę oburzenia - znowu trzeba było dokopać słoikom. Ja także nie byłam zadowolona z takiego wyniku konkursu, ale z zupełnie innego powodu – po prostu neon „Miło cię widzieć” skradł moje serce i bardzo liczyłam na to, że on zwycięży.
Niedawno okazało się, że głosowanie było nieważne i słoiki perfidnie wykupiły głosy. Dyskusję na temat ich beznadziejności można zatem uznać znowu za otwartą. Wczoraj za to znalazłam wspomnianą na początku tekstu stronę. To nagromadzenie anty-słoikowych bodźców sprawiło, że postanowiłam poświęcić tej sprawie trochę czasu.
Kim oni są?
Czym były kiedyś, a czym teraz są słoiki? Określenie to pierwotnie nazywało mieszkańców miejscowości oddalonych od Warszawy o godzinę drogi, którzy co weekend zjeżdżają na swoją „wieś”, a do stolicy przywożą całe torby słoików od rodziny, których zawartość zapewnia im wystarczające wyżywienie aż do kolejnego piątku. Tacy ludzie według stereotypu mają zaściankowy sposób myślenia i nie rozumieją wielkiej, pięknej Warszawy. Po pracy od razu zasiadają przed telewizorem i wcinają gołąbki z sosem pomidorowym od mamy.
Specjalizowali się w tym ponoć mieszkańcy Radomia, Lublina, Płocka, Otwocka, Ostrołęki, czasem Łodzi. Później zaczęto do grona słoików zaliczać „ścianę wschodnią”, czyli Białystok i jego okolice. Ta niecna, "słoikowa" praktyka budziła zawsze u reszty Warszawy (tej prawdziwej) pogardę. Na tyle dużą, że aż sama zaczęłam się z tego wszystkiego trochę śmiać.
Słoik, czy nie?
Bo przecież ja nie jestem słoikiem – nigdy nie przywiozłam jedzenia z domu, mam tutaj meldunek, pochodzę z miasta dość mocno oddalonego od Warszawy (nie zawiera się ono w tym pierwotnym, słoikowym zasięgu) i nie wyczyniam dziwacznych manewrów na drodze, jak "kierowcy, którzy nie widzieli tramwaju", bo... nie mam prawa jazdy.
Jednak w nowym rozumieniu tego słowa wychodzi na to, że także jestem słoikiem, mimo że żadnego, ani pustego, ani pełnego, nie posiadam w swojej szafce. Po prostu nie urodziłam się w stolicy. I to wystarczy. Okazuje się zatem, że przeważająca większość Warszawy to słoiki, które w dodatku dzielą się na lepszych i gorszych. Ci, którzy są wyżej w "hierarchii" ubliżają tym niższym z wielkim upodobaniem, prawdopodobnie po to, żeby wyleczyć się z kompleksów. Pisał o tym także profesor Tadeusz Bartoś.
Lepsi, gorsi?
I nie żalę się na to, bo ktoś w rozmowie wzgardził moim pochodzeniem. Osobiście nigdy tego nie doświadczyłam, ale zbiorowo owszem. Jestem w stanie zrozumieć to, że przyjezdnymi gardzą ludzie, którzy żyją w Warszawie od urodzenia. Nie pochwalam tego, ale faktycznie - coś w tym jest. Z drugiej strony jednak trudno mi zaakceptować to, że ludzie pochodzący z innych miast, ale mieszkający już jakiś czas w stolicy, gardzą przyjezdnymi z "mniejszym stażem", tymi, którzy co weekend wracają do domu lub po prostu biedniejszymi i mniej fajnymi od nich. Jest to bliskie części mojego otoczenia, ale wszystkie tyrady na przykład mojego znajomego pochodzącego z Wrocławia na temat słoików ucinam zwykle słowami, że tak naprawdę w niczym nie jest od nich lepszy pod względem pochodzenia.
Ze słoikowej sytuacji dobrze wychodzą celebryci. Nikt nie pyta ich o miejsce urodzenia, są „dobrem narodowym” całej Polski, ze stolicą w Warszawie, zatem ani Kuby Wojewódzkiego z Koszalina, ani Dody z Ciechanowa, nikt nie nazwie słoikiem. Ale nie każdy ma ten komfort.
Skąd jesteś?
Okazuje się jednak, że przyjezdny przyjezdnemu nierówny. I słusznie. Wiadomo, że są ci fajni i ci mniej fajni. Jednak uogólnianie i zrównywanie wszystkich do osoby, która co tydzień jak najszybciej ucieka z miasta, z którego chce jedynie wyssać pieniądze, sprawia, że niektórzy na pytanie „jesteś z Warszawy?” odpowiadają „nie” spuszczając lekko głowę.
Na samym początku robiłam trochę podobnie, ale przestałam. Jeszcze na kilka lat przed swoją ubiegłoroczną przeprowadzką, często bywałam w Warszawie i zaczęła mnie fascynować. Spodobało mi się wiele miejsc i przede wszystkim charakterystyczny tryb życia, który determinuje wielkość miasta. To było coś, czego potrzebowałam. Stwierdziłam, że chcę tu zamieszkać. Przeprowadziłam się przy banalnej okazji rozpoczęcia studiów i nigdy nie czułam, że jakoś tu nie pasuję - często znam więcej miejskich „smaczków” od znajomych, którzy się tu urodzili. Nigdy nie wróciłam do domu z płaczem, że źle mi w tej strasznej Warszawie. Pokochałam to miasto, chcę w nim działać, rozwijać je i rozwijać tutaj siebie, mimo że jestem „tylko” przyjezdną. Chyba mam do tego prawo?
W Polsce mamy stosunkowo niską mobilność społeczną. Wiele jest tego przyczyn, że ludzie nie wyjeżdżają do innych miast za chlebem. Są problemy praktyczne, związane choćby z możliwościami mieszkaniowymi. Są jednak także problemy kulturowe. Hasło "słoiki" (skądinąd dowcipne) ładnie obrazuje ten moment - jest wysoce symptomatyczne. Pogardliwość i poczucie wyższości dla tych, którzy postanowili się wyrwać, zmienić coś w swoim życiu, pójść na studia itp. Pikanterii dodaje temu zjawisku społecznemu, jakim jest żywiołowa reakcja na "słoiki" to, że znacząca część reagujących to z pewnością "słoiki", w takiej czy innej formie. CZYTAJ WIĘCEJ