- To, na co się zdecydowałam, zrobiłam z własnej woli. To był mój wolny wybór. (...) Nigdy nie winię innych ludzi za moje własne wybory życiowe - mówi w wywiadzie dla "Newsweeka" laureatka pokojowej nagrody Nobla i liderka birmańskiej opozycji Aung San Suu Kyi, która przed kilkoma dniami odwiedziła nasz kraj.
Wizyta Aung San Suu Kyi w Polsce była dla niej kolejną szansą na to, by twórcy polskiej demokracji podzielili się z nią swymi doświadczeniami sprzed lat. Zdaniem birmańskiej opozycjonistki, jej kraj znajduje się dziś bowiem w takim punkcie, jak Polska pod koniec lat osiemdziesiątych. Dlatego też jest przekonana, iż w Birmie mogłyby sprawdzić się na przykład doświadczenia Okrągłego Stołu.
Aung San Suu Kyi już udało się Birmę zmienić. Po latach spędzonych w więzieniu i areszcie domowym opozycjonistka skłoniła juntę wojskową do demokratyzacji. Oficjalnie krajem nie rządzą więc już tylko wojskowi i jest przyzwolenie na istnienie opozycji. W pewien sposób ma ona nawet wpływ na realną politykę.
W rozmowie z "Newsweekiem" Aung San Suu Kyi podkreśla jednak, że zmianom musi towarzyszyć ostrożny optymizm. - Wciąż jest wiele do zrobienia. Nie zgadzam się z tymi, którzy opowiadają, że wszystko idzie gładko i dobrze - mówi Jackowi Pawlickiemu. I przyznaje, że wiele racji mają ci, którzy w jej ojczyźnie narzekają także na słabość opozycji i powolne postępy na drodze ku demokracji. Dziś zarzuty pojawiają się także pod jej adresem, bo opozycjonistka zdecydowała się współpracować z byłymi generałami. Pokazując się w ich towarzystwie, firmuje to, co robią.
Dlatego także do Aung San Suu Kyi kierowane są dziś pytania o to, czy Birmie grozi powtórzenie historii Rwandy. W zróżnicowanym etnicznie kraju, gdzie niemal połowę obywateli stanową różne mniejszości od lat trwa konflikt, który przeradza się w pogromy. W szczególnym niebezpieczeństwie są ostatnio birmańscy muzułmanie. - Birma nie stanie się drugą Rwandą - zapewnia jednak noblista.
Jednocześnie przyznaje, że w stanie Arkan sytuacja jest dramatyczna i rząd musi zapewnić tam więcej praworządności. - Tam, gdzie nie ma rządów prawa, ludzie nie czują się bezpieczni. A tam, gdzie ludzie nie czują się bezpieczni, nie można przywrócić harmonii, a tym bardziej powstrzymać przemocy na tle etnicznym - tłumaczy. Jednocześnie natychmiast dodaje, że w tej sprawie więcej zrobić może społeczność międzynarodowa, niż birmańska opozycja.