Historia 23-letniego Dominika, który niemal nie stracił życia, bo upomniał się u swojego szefa o zaległe pieniądze, jest tragiczna i koszmarna. Tragiczne jest także to, że podobnych, być może mniej brutalnych historii, jest w Polsce tysiące. Opowiadamy kilka z nich.
32-letni Paweł jest fotografem. Rok temu dostał pracę w jednej z lokalnych gazet. Szukał już jakiś czas, 1000 zł pensji przyjął z lekkim niedowierzaniem, ale nie miał wyjścia. Dziś nie przypomina już siebie samego sprzed dwunastu miesięcy. Jest zestresowany, papierosy nerwowo odpala jeden od drugiego.
– Moje kłopoty zaczęły się już po miesiącu, przy pierwszej pensji. W kasie nie było dla mnie pieniędzy. Szef tłumaczył mi, że czeka na jakiś ważny przelew, że pieniądze będą lada dzień – mówi Paweł. – Niestety, o czym przekonałem się przy kolejnych "przelewach" i "innych opłatach", zwyczajnie kłamał – dodaje. Sprawa wynagrodzenia zwykle ciągnęła się tygodniami. Nieodbieranie telefonów, unikanie kontaktu, czy bagatelizowanie sprawy - to już była codzienność.
"Szef zaczął mnie dusić, ledwo uciekłem"
Najbardziej przykra sytuacja spotkała go przed Bożym Narodzeniem. – Umówiliśmy się, że odbiorę wszelkie zaległości kilka dni przed Wigilią. Jak każdy - potrzebowałem pieniędzy na Święta. Podjechałem więc do firmy, gdzie miał czekać na mnie szef. Niestety - na drzwiach wisiała tylko kartka, że redakcja jest nieczynna aż do połowy stycznia. Wszystkie telefony również milczały. Zostałem z niczym.
– Zarabiałem grosze, a za najmniejsze spóźnienie, czy zbyt długą przerwę na papierosa dostawałem 100 zł kary. Wpadłem w długi, musiałem to przerwać – dodaje. Paweł zrezygnował kilka miesięcy później - nie wytrzymał kolejnych wyimaginowanych finansowych kar, czy humorów szefa.
O swoim odejściu postanowił powiadomić w przeddzień lokalnej imprezy, którą miał sfotografować. – Kiedy powiedziałem szefowi, że odchodzę, zaprosił mnie do pokoju. Tam od spokojnych argumentów szybko przeszedł do krzyku. W pewnym momencie rzucił się na mnie i zaczął dusić. Jakimś cudem mu się wyrwałem. Uciekłem, ledwo łapałem oddech. Nie zdążyłem złapać nawet plecaka. Ale nie mam odwagi wrócić - kończy Paweł. Gasi papierosa.
Tomasz, który sam sobie nałożył stryczek
Wydawać mogło by się, że Tomasz trafił do firmy, która będzie pomagać tym, którzy zostali pokrzywdzeni. Na przykład przez nieuczciwych pracodawców. A z pewnością będzie uczciwa wobec własnych ludzi. Tymczasem trafił na przebiegłych, bezwzględnych szefów.
Tomasz jest pracownikiem Kancelarii Prawniczej. Był w przeddzień podpisania trzeciej umowy o pracę. Cieszył się, bo to oznaczało stabilizację - umowę na czas nieokreślony. Szef, zgodnie z prawem, wręczył mu do podpisania nowy kontrakt.
Ale wraz z nim dołączył pismo. Karteluszkę, wydawać by się mogło, że zwykły świstek do pokwitowania. "Świstek" był tak naprawdę zwolnieniem za porozumieniem stron. Bez wpisanej daty.
Tomasz miał złożyć swój podpis z miejsca. Szef, wtedy, gdy uzna, że już nie będzie potrzebował swojego pracownika. W takim wypadku nie musiałby płacić np. wysokiej odprawy. – To był czek in blanco, wyrok na stryczek, który sam musiałem na siebie założyć – mówi.
Oczywiście mógł odmówić. Ale wtedy z pracą pożegnałby się z miejsca. Wystraszony, podpisał. Teraz nerwy towarzyszą mu na co dzień. Żyje w strachu przed zwolnieniem, przed "świstkiem", który szef może położyć mu na biurku każdego dnia.
"Zwolnienia na chwilę"
Albo Mirek. Duża firma, produkowała meble. Mirek - wiele lat doświadczenia w branży, w firmie również odsłużył już swoje, kierownicy odnosili się do niego z szacunkiem. Jak pokazało życie - były to tylko pozory.
"Duża firma" postanowiła, mamy przecież kryzys, zaoszczędzić. Na pracownikach. Ale nie mogła zwalniać - produkcja szła nieźle, ktoś musiał nad tym wszystkim panować. "Góra" wymyśliła więc, że będzie zwalniać (stopniowo, tak by nie "podpaść" pod zwolnienia grupowe) i... tych samych ludzi parę dni potem zatrudniać. Ale już z innym wynagrodzeniem. Na innej umowie. Z innym systemem pracy. Bez płatnego urlopu, bez nadgodzin.
Mirek wyszedł przed szereg. Reszta milczała, uznał, że zobowiązuje go do tego doświadczenie. Postawił się szefostwu. Szybko został uciszony. Po pseudo-zwolnieniu nie przywrócono go do pracy. Zaproponowano stanowisko, na którym pracowali nowicjusze, groszową pensję. Ale Mirek walczy. Nie poddaje się, także w imieniu tych, którzy zastraszeni milczą.
Tysiące historii, ta Dominika najbrutalniejsza
Takich historii, czy to leżących na biurkach pracowników OPZZ, czy takich, które nie nigdy nie ujrzą światła dziennego, jest tysiące. Niedawna, najbardziej drastyczna, w której 23-letni Dominik stracił palce, bo upomniał się o swoje wynagrodzenie, poruszyła nie tylko zwykłych ludzi, ale i związkowców. Będą walczyć o zmiany w prawie, o zaostrzenie kar dla pracodawców-sadystów, o większą pomoc dla pokrzywdzonych. Założą też specjalny fundusz, z którego będą wspierać pracowników.
Zanim uda im się przepchnąć stworzyć ku temu podstawy prawne, działają doraźnie, oferują swoją pomoc "na teraz". – Historia Dominika nas, tak jak wszystkich, mocno poruszyła – mówi ekspert i doradca OPZZ Piotr Szumlewicz. – Jesteśmy w kontakcie z nim i jego matką. Na razie "wrzuciliśmy do kapelusza" 1400 zł, to był taki nasz pierwszy odruch – dodaje.
Szumlewicz twierdzi, że będą naciskać na rząd, by zwiększył kompetencje Państwowej Inspekcji Pracy oraz zaostrzył kary dla pracodawców. Zamierzają też wywierać presję na samych pracodawcach, na przykład pikietując pod siedzibami co bardziej brutalnych. – Być może stworzymy "czarną listę" – sugeruje. – Znamy setki podobnych spraw, choć być może nie tak brutalnych. Zastraszanie pracowników, którzy upominają się o pieniądze, groźby, po prostu brutalny mobbing. Pracownicy nie zgłaszają się z tym do PIP, a tym bardziej do prokuratury, boją się utraty środków do życia – kończy.