Jedyny taki organ na osiemset milionów słowian – mówiono o nim w PRL. Dziś nikt nie sięga po tak wielkie słowa, bo i liczby opisujące kultowy tygodnik są znacznie skromniejsze. 18 tys. sprzedawanych co tydzień egzemplarzy nie zadowoliło wydawcy. Przed kilkoma tygodniami wyrzucił cały skład redakcji. Dziś, na prawdopodobnie ostatniej okładce, pismo publikuje hasło "wynosimy się". O nowych ludziach nie słychać, więc dzisiejszy numer może oznaczać dla "Przekroju" po prostu koniec.
Pracując nad tym materiałem skreśliłam z marszu cały pierwszy akapit. Potem przeczytałam go jeszcze raz i w za długie zdania powstawiałam kropki na chybił trafił. Na końcu dopisałam gdzieniegdzie ortograficzne dziwactwa. Tak z tekstami swoich publicystów postępował Marian Eile, pierwszy redaktor naczelny „Przekroju”. W dziennikarskim światku PRL był legendą, a odkąd odszedł z pisma w 1969 roku, co i rusz wieszczono, że „Przekrój zdycha”.
Wygląda na to, że po 44 latach (co za liczba!) proroctwo okazało się prawdą. „Przekroju” nie przekreśliły ani zmiany pierwszych sekretarzy, ani ustroju, ani naczelnych. Wystarczył jeden wydawca – krakowski biznesmen, właściciel Gremi Media, Grzegorz Hajdarowicz. Dziś pod jego zarządem ukazał się prawdopodobnie ostatni numer tygodnika.
Plejada
„O zmarłych mówi się dobrze, albo wcale” - taką radę znalazłabym na pewno w „Przekroju”, gdybym to w latach 50. musiała napisać epitafium dla innego tytułu prasowego. Podobne spostrzeżenia przez całe lata ukazywały się w tygodniku pod winietką „Demokratyczny Savoir Vivre w odcinkach”. Jan Kamyczek, czyli ukrywająca się pod tym pseudonimem Janina Ipohorska, w pożegnaniu pewnie radziłaby mi zająć się najlepszym okresem w życiu tego, który odszedł. I miałaby rację. Bo – akurat w przypadku „Przekroju” - zdecydowanie jest co wspominać.
„Przekrój” był pierwszym takim tygodnikiem po II wojnie światowej. Powołany do istnienia przez Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik” miał być lekkim i zabawnym pismem kulturalnym. Trochę przez przypadek, a konkretnie - jeśli wierzyć literaturze - przez spotkanie na ulicy, naczelnym został Marian Eile, przed wojną redaktor „Wiadomości Literackich”.
Od pierwszego numeru zakładał, że pismo ma być takie, jak jego autorzy – pogodne, zdystansowane, lekko ironiczne. Hasłem przewodnim redaktora naczelnego stało się „Pismo trzeba robić lekko!”, a na stronach „Przekroju” spotkali się tacy autorzy, jacy dziś możliwi są do zgromadzenia tylko w bibliotekach pod szyldem „literatura piękna” - pisywał i Konstanty Ildefons Gałczyński, i Jarosław Iwaszkiewisz, i Zofia Nałkowska, i Sławomir Mrożek. A także cała rzesza poetów i prozaików, których szerszemu gronu dopiero „Przekrój” pokazał.
Savoir vivre na miarę możliwości
Umożliwianie czytelnikowi kontaktu z literaturą najwyższych lotów nie było jedyną zaletą „Przekroju”. Drugą, jeśli nie ważniejszą, była misja edukacyjna. Przez współczesnych prawdopodobnie niezauważana. Dziś opisana między innymi w pracy doktorskiej Justyny Jaworskiej z Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.
Sztandarowym przykładem przytaczanym przez autorkę jest wspomniana już przeze mnie rubryka o savoir vivre. Zastępczyni redaktora naczelnego jako Jan Kamyczek opowiadała w niej czy warto być grzecznym, jak pytać o wolne miejsca w barze i czy wolno zdejmować latem marynarkę. „Przekrój” w jej osobie wydał też walkę z „cmok – nonsensem”, czyli obsesyjną manierą całowania kobiet w rękę przy powitaniu. Wszystko w imię adaptowania zasad ogólnej grzeczności na grunt socjalistycznego społeczeństwa.
To „Przekrojowi” zawdzięczamy rewolucyjne diety odchudzające (jak myślicie, skąd się wzięło hasło „dieta – cud”?) i kampanie na rzecz higieny osobistej. Na łamach pisma pojawiała się rubryka przekonująca do porzucenia papierosów (zdjęcia sławnych osób opatrzonych hasłem „On / ona nie pali i ma rację”), a także uświadamiająca zgubne skutki picia alkoholu. Barbara Hoff, później założycielka kultowego Hofflandu, pisała o modzie, prezentując naprawdę nowoczesne trendy. A wszystko lekko i bez zadęcia.
„Przekrój” uświadamiał też w znacznie poważniejszych sprawach. Marian Eile zaproponował młodej prawniczce Wandzie Falkowskiej stałą rubrykę sądową. I choć relacje z sal nazywano pieszczotliwie „kryminałkami”, faktycznie były czymś znacznie więcej – miały edukować zastraszone, komunistyczne społeczeństwo w dziedzinie zasad prawa. Szczególnie domniemania niewinności, które w PRL nie było absolutnie oczywiste.
Bez seksu!
W uiegłotygodniowym, przedostatnim, numerze „Przekroju” Ewa Wanat napisała długi felieton o łechtaczce, która jest jedynym ludzkim narządem służącym tylko do dostarczania przyjemności. Podobna pochwała damskiego narządu to jeden z niewielu tematów, który nie mógł znaleźć się w „Przekroju” lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Pierwszy redaktor naczelny miał do tego niezwykle kategoryczny stosunek.
Dla Eilego nie tylko zresztą pisanie o sprawach erotycznych było nie do pomyślenia. Nie miał w zwyczaju nawet dowcipkować na ten temat. Na wesołe pokpiwania swoich przyjaciół – redaktorów (powiedzcie mi, w której redakcji sprawy damsko – męskie nie są obiektem żartów?) odpowiadać miał jak królowa Wiktoria “Nas to nie bawi”. W odpowiedzi (rzecz jasna po kątach) podśmiewano się z jego domniemanej nieaktywności na tym polu. Nie wiadomo, co sobie z tego robił (bądź nie). Wiadomo natomiast, że szans na seks na łamach prawie nie było.
Jak pokazała historia, Eile miał ku tej niechęci też w pewnym sensie racjonalne powody. Jerzy Borejsza, ówczesny szef Czytelnika, który powierzył mu „misję formowania Przekroju” zorganizował kiedyś wielkie spotkanie redaktorów i drukarzy ze Spółdzielni Wydawniczej. Jeden z zecerów skarżył się na brzydkie słowa w tekstach literackich. Borejsza użył tego jako pretekstu do wielkiego (i – jak relacjonują świadkowie – również bardzo głośnego) sprzeciwu wobec niemoralności w druku. Przez kilka minut miał pastwić się nad wierszem „Serce Przebite Strzałą” Gałczyńskiego opublikowanym właśnie w „Przekroju”.
Ogłoszenia
W kazdym numerze „Przekroju” miało być coś, o co można się pospierać, co było idiotyczne, ciekawe, ważne. Dla redaktorów istotą pracy nad tygodnikiem było nie pozostawiać czytelnika obojętnym. Przez pewien czas funcjonowała w „Przekroju” nawet rubryka „Tematy do konwersacji”.
Jednym z najgłośniejszych tekstów zamieszczonych w piśmie był materiał Adama Włodka. Nawet dzisiejszego „Przekroju” nie stać na taki skandal, jaki w PRL wywołał ten reportaż. Poeta poddając się narkotycznemu eksperymentowi w jednej z krakowskich klinik wziął LSD i w tekście „Sześć godzin psychozy” opisał swoje wrażenia. Szybko po tym podobnych artykułów zakazała cenzura. A na wszelki wypadek zakazano też pisania o Witkacym, o którym powszechnie wiadomo w jakim stanie pisał przedwojenne dzieła.
Z cenzurą „Przekrój” w ogóle miał problem. Kilka stron pismo zawsze musiało oddać na aktualne, zgodne z linią partii tematy. „W każdym numerze były cztery strony ogłoszeń, żeby Przekrój mógł wychodzić, i żebym na pozostałych mógł drukować co chcę” – mawiał naczelny. I ta ostatnia zasada nie zawsze jednak miała zastosowanie. Po marcu 1968 roku Eile pisać mógł nie za bardzo. Antysemicka nagonka zniszczyła psychicznie naczelnego, który wyjechał do Paryża, a rok później ustąpił. Zastąpiono go Mieczysławem Czumą, który tygodnikiem rządził przez następnych 27 lat.
Powrót do korzeni
„Przekrojowi” paradoksalnie zaszkodziła demokracja. W PRL to krakowski tygodnik był wyrocznią, to on wyłapywał trendy i to on wprowadzał do kraju powiewy nowoczesności. Kiedy ta zalała nas wielką falą, tygodnik nie mógł znaleźć dla siebie niszy. W 2002 roku nowy wydawca, szwajcarski koncern Edipresse, przeprowadził tytuł do stolicy. I choć od tej pory udało się w tygodniku kila dobrych ruchów (np. zatrudnienie jako stałego rysownika Marka Raczkowskiego, którego „Przygody Stanisława z Łodzi” od tej pory na lata stały się znakiem rozpoznawczym pisma), poziom „Przekroju” był już raczej równią pochyłą.
Ostatnio, w rozmowie z serwisem wirtualnemedia.pl Piotr Najsztub przyznał, że największym błędem była próba przekształcenia „Przekroju” w tygodnik opinii rywalizujący z „Wprost” czy „Newsweekiem”. W odwróceniu tej tendencji miała pomóc ostatnia ekipa sprowadzona do tygodnika wraz z Marcinem Prokopem i Zuzą Ziomecką – parą naczelnych. Po niecałym roku wydawało się, że misja zaczyna się powodzić – papierkiem lakmusowym mogły być komentarze w internecie. Choćby w naTemat pod wiadomościami dotyczącymi tygodnika komentowaliście, że ostatnio dzieje się w nim coraz lepiej i znów zaczynacie go kupować.
Nic dziwnego – redakcja wróciła do korzeni. Pismo znów sięgnęło po kulturę (niekoniecznie masową) i współczesnych liderów opinii. Pojawiły się też nawiązania do pierwszych numerów – „kociak tygodnia”, krzyżówka i – oczywiście – rysunki, które humorem naprawdę przypominają pierwsze komiksy, które dla „Przekroju” rysował jeszcze Marian Eile.
Pewną nadzieję dał ten, który ukazał się kilka tygodni temu, gdy ogłoszono decyzję o zwolnieniu ekipy „Przekroju”. Pod tytułem „Śmierć Stanisława z Łodzi” bohater scenek Raczkowskiego dowiaduje się, że zostało mu kilka tygodni życia. Stanisław zwierza się lekarzowi, że przypuszcza jednak, że jego duch będzie się ukazywał. - Gdzie – pyta doktor? - W internecie.
Korzystałam z książek Justyny Jaworskiej Cywilizacja 'Przekroju'" i Andrzeja Klominka "Życie w Przekroju".