Po artykule dziennikarza motoryzacyjnego Łukasza Bąka, który w "Gazecie Prawnej" zarzuca swoim kolegom po fachu, że są przekupni i rozpasani przez wielkie koncerny samochodowe, wybuchła prawdziwa burza. Bąk sugeruje, że przekupieni prezentami, czy drogą wycieczką dziennikarze są w stanie napisać wszystko. Zapytaliśmy dziennikarzy innych redakcji, czy jego zarzuty są uzasadnione. Sporo osób przyznaje mu rację, jednak sprawa jest dużo bardziej złożona.
Od publikacji felietonu Łukasza Bąka minęło już sporo czasu, bowiem tekst ukazał się 13 września. Ale spór wokół niego trwa do dziś. Przypomina kulę śnieżną, która z każdą następną odpowiedzią, każdym zdaniem, wciąga kolejną osobę do zażartej dyskusji. W komentarz na portalach internetowych wrze.
Gdy zamiast benzyny czuć zapach piwa i wurstu
"Nigdy nie powinniście wierzyć w to, co piszą gazety motoryzacyjne o nowych samochodach. Z prostego powodu – naprawdę trudno jest znaleźć wady w aucie, które zostaje zaprezentowane dziennikarzom w pięciogwiazdkowym hotelu położonym przy samej plaży na Sardynii" – zaczyna swój tekst Bąk.
W ten ostry, ale prosty i szczery do bólu sposób komentuje tzw. prezentacje. Na czym one polegają? Pokrótce: firma X produkująca samochody wysokiej klasy przygotowuje się do wejścia na rynek z nowym modelem. W celu promocji i zapoznania zainteresowanej społeczności, zaprasza dziennikarzy, by zapoznali się z autem, a potem opisali swoje wrażenia w gazetach.
Coraz częściej zdarza się, że forma bierze górę nad treścią. Dziennikarze zapraszani są na kilkudniowe luksusowe wyjazdy, np. do Japonii, Chin, Stanów Zjednoczonych, Maroko... Oczywiście - prócz testowania aut - odbywa się tam wystawna impreza. Po wszystkim dziennikarz wraca z bagażem upominków. Oczywiście wszystko na koszt organizatora i oczywiście pod płaszczykiem prezentacji nowego auta.
Po co? Jak pisze Bąk - po to, by odciągnąć uwagę od samochodu - często niedopracowanego, wadliwego, ale... nowego. Który trzeba w mediach dobrze "sprzedać".
Bąk trafił w czuły punkt. Grono dziennikarzy motoryzacyjnych jest bardzo wąskie, według moich rozmówców liczy w Polsce nie więcej niż sto osób. Prawdopodobnie każdy z dziennikarzy był kiedyś na podobnej prezentacji, czy targach motoryzacyjnych, opisywał samochody, które wcześniej widział podczas pięknych wakacji w luksusowym hotelu (oczywiście na koszt firmy X).
Czy czują się w ten sposób przekupywani? Czy są zdania, że ktoś w zamian za drogie prezenty oczekuje od nich pozytywnej opinii na temat samochodu? Spytaliśmy o to kilku z nich - oczywiście anonimowo.
PR-owcy fajne chłopy
– To, o czym mówi Bąk to niestety prawda – opowiada Rafał, w branży od kilku dobrych lat. – Często zaprasza się nas w egzotyczne miejsca, takich, których pewnie w życiu byśmy nie zobaczyli. Na miejscu trwa ostra impreza, jest sporo alkoholu. A samochody są gdzieś tam w tle – dodaje.
Zdradza także, że PR-owcy, którzy takie wyjazdy koordynują, doskonale wiedzą, jak dobrze "urobić" sobie dziennikarza. Tak, by napisał w swoim medium kilka ciepłych słów o aucie. – Podczas takich wyjazdów sprawiają wrażenie, że są Twoimi najlepszymi przyjaciółmi. Po pięciu minutach wydaje ci się, że znacie się od lat. On ci przytakuje, polewa wódkę, śmiejecie się, dzielicie różnymi sprawami. I - skoro to taki fajny chłop - jak mam w artykule źle napisać o jego aucie? – pyta retorycznie Rafał.
– Bywa też tak, że po publikacji PR-owcy dzwonią do dziennikarzy i chcą wprowadzać poprawki. Pytają, dlaczego mogłeś tak napisać, podając mniej lub bardziej sensowne argumenty. Część z nas ulega i wprowadza zmiany, oczywiście takie, które polepszą wizerunek auta – dodaje.
Ale nie tylko PR-owcy to ci "źli chłopcy". Zdaniem Mariusza winni są także sami dziennikarze. Rozpasani, wygodniccy, oczekujący prezentów. I oszuści. Dla potwierdzenia tezy kilka historii – i śmiesznych, i strasznych.
Na przykład o jednym z dziennikarzy, którego zatrzymała policja. Na kartę, którą płaciło się za benzynę do testowanego auta, kupował paliwo i na stacji benzynowej przelewał ją... do kanistrów. Albo innego, który brał samochody na testy, a potem wypożyczał je za pieniądze. Zdarzał się też przypadki, że ktoś wymieniał opony ze starych ze swojego prywatnego auta na nowe z samochodu testowanego.
– Był jeszcze facet, który odebrał samochód z Warszawy, a gdy okres "wypożyczenia" się skończył, zadzwonił, że samochód jest do odbioru gdzieś w Poznaniu, a kluczyki leżą u pani w kiosku. Lenistwo, czy chamstwo? Chyba oba w jednym – wspomina Mariusz.
Gdzie leży prawda
Te wszystkie śmieszne anegdoty i kilka przykładów podanych przez Rafała mają więc swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości i jedynie potwierdzają tezy postawione przez Łukasza Bąka. Czy powinniśmy ufać dziennikarzom motoryzacyjnym? Czy pisząc o najnowszych samochodach są oni obiektywni? Nie wiemy, gdzie leży prawda. I coraz trudniej ją znaleźć. No bo jak to uczynić, skoro nie znają jej nawet sami dziennikarze?
W przerwach pomiędzy piciem, jedzeniem a podrywaniem hostess obowiązkowo należy zaserwować pismakom rozrywki niemające nic wspólnego z motoryzacją – np. lot balonem bądź wyprawę na safari. W ostateczności może być też rejs jachtem na karmienie rekinów, gdzie można spróbować dyskretnie pozbyć się tych, którzy nie piją i koniecznie chcą jeździć. Podczas takich atrakcji zazwyczaj wyczerpują się baterie w aparatach fotograficznych uczestników, co nie jest bez znaczenia w sytuacji, gdy prezentowany samochód jest brzydki.
Wówczas nie mogą mu już robić zdjęć, więc w materiałach będą zmuszeni wykorzystać fotografie dostarczone im przez ludzi od PR. Te powstają w Photoshopie i ukrywają wszelkie mankamenty auta. Teraz już wiecie, dlaczego samochody, które podobają się wam na zdjęciach w gazetach, na żywo przyprawiają was o mdłości. Być może zrozumieliście także, dlaczego model, który – zachęceni jego recenzją w jednym z pism – kupiliście w ubiegłym miesiącu, okazał się tak beznadziejny, że nie chce nim jeździć nawet wasz pies. CZYTAJ WIĘCEJ