- Liczne próby industrializacji i unowocześniania naszego kraju zostały zniweczone m.in. przez niepotrzebne, nieudolne powstania. I ta industrializacja nigdy się tak naprawdę w całości nie dokonała, bo była blokowana przede wszystkim przez szlachtę i Kościół, zgodnie konserwujące w Polsce feudalny system społeczny - mówi Marek Borzestowski opowiadając o tym, jak w XXI wieku zrobić z Polski najważniejszy technologiczny “hub” w środkowo wschodniej części Europy.
Marek Borzestowski (ur. 1971 r.) – biznesmen, podróżnik, innowator. W 2000 roku trafił na listę100 najbogatszych Polaków tygodnika “Wprost”. Jest założycielem jednego z pierwszych w Polsce portali internetowych - Wirtualnej Polski i współtwórcą think-tanku Instytut Sobieskiego. W 2010 roku z trzema wspólnikami założył serwis Gruper.pl. Obecnie jednym z jego ciekawszych projektów jest fundacja Startup Hub Poland.
Borzestowski chce rozpocząć w naszym kraju technologiczną rewolucję, ściągając nad Wisłę zza granicy najbardziej utalentowanych naukowców i młodych biznesmenów, by właśnie tutaj otwierali swoje innowacyjne, nowoczesne startupy. Jak to zrobić? W rozmowie z naTemat opowiada nie tylko o swoim ambitnym projekcie, ale i o królu Łokietku, Powstaniu Warszawskim, różnicach między Warszawą i Tel Awiwem oraz o tym, dlaczego woli robić biznes z Gruzinami niż z Francuzami.
Podobno mocno pracuje pan ostatnio nad tym, żeby ściągać do Polski obcokrajowców, którzy zabiorą Polakom pieniądze i miejsca pracy.
Marek Borzestowski: Tak, niektórzy tak właśnie oceniają działania Startup Hub Poland (śmiech). Nawet nie chcę tego komentować. Zawsze można znaleźć jakieś głupie argumenty tego typu.
Jaki jest więc wasz cel?
W skrócie: chodzi nam o to, by poprzez ściąganie do Polski utalentowanych naukowców i przedsiębiorców nasz kraj wykorzystał swoją szansę i byśmy “przestawili tory” naszego rozwoju gospodarczego na gospodarkę opartą na wiedzy.
Taką działalność nazywa pan “globalną konkurencją o talenty”.
Nie jest to jakaś szczególna nowość. O napływ do Polski zagranicznych talentów walczył już król Władysław Łokietek, który ściągał do kraju rzemieślników. Natomiast najlepiej ten proces widać w pierwszej połowie XIX wieku w Królestwie Polskim, za czasów księcia Druckiego-Lubeckiego i Stanisława Staszica. Był to czas, gdy bardzo spadły budżetowe wpływy z tytułu produkcji żywności. Skarbiec stał pusty. Minister skarbu Drucki-Lubecki wraz ze Staszicem wysunęli więc koncepcję zbudowania alternatywnych źródeł przychodów do budżetu. Postanowiono zbudować przemysł lekki i rzemiosło.
I co?
Zadbano o to, żeby wszyscy rzemieślnicy z innych krajów, którzy chcieli osiedlić się w Królestwie, by rozpocząć tam swój biznes, byli zwolnieni z obowiązku kwaterunku, mieli ulgi podatkowe i mogli swoje “startupy” otwierać w magazynach królewskich, które z powodu niewielkich zbiorów stały wówczas puste. A każdy z takich przybyszów miał obowiązek kształcenia polskich chłopów w zakresie rzemiosła. I właśnie w ten sposób pojawili się w Polsce ludzie tacy jak Wedel, Norblin, Gerlach, czy de Girard, od którego nazwiska pochodzi nazwa miasta Żyrardów. To właśnie przykład skutecznej konkurencji o talenty.
W tamtych czasach, by unowocześnić gospodarkę przez zastrzyk świeżej krwi w postaci zagranicznych innowatorów, wystarczyły dość proste zachęty ekonomiczne. Czy dziś jest równie łatwo?
Oczywiście, że nie. Proces stymulowania innowacyjności gospodarki nie jest już w XXI wieku czymś tak mechanistycznym. Nie wystarczy, że zaoferuje się zwolnienia z podatków i dotacje, i będziemy mieli innowacyjność. To już tak nie działa. Na marginesie dodam, że moim zdaniem polskie władze zdają się nie zauważać, że cały świat bierze udział w tym wyścigu o utalentowanych i innowacyjnych przedsiębiorców. Nasz kraj w nim uczestniczy, ale jako dostawca talentów, a nie gospodarka, która te talenty przyciąga i zachęca, żeby tutaj mogły się rozwijać.
I dlatego nasza gospodarka wciąż oparta jest w większym stopniu na taniej sile roboczej, a nie na kapitale intelektualnym.
Pokazują to liczby: wystarczy powiedzieć, że przeszło 30 proc. PKB USA jest związane z eksportem “intellectual property”. W Polsce jest to tylko 1-2 proc. Słabo.
Jaka jest recepta na sukces?
Wszyscy na świecie zgadzają się, że wchodzimy w epokę, w której to kapitał intelektualny jest istotą przewagi konkurencyjnej krajów. Teoretycy procesów innnowacyjności jak np. Peter Drucker, mówili już w latach osiemdziesiątych, że innowacyjność to talent plus technologia. Ten mechanizm został szczegółowo opisany. Natomiast wiadomo, że owe talenty i technologie nie biorą się z próżni, tylko pojawiają się w miejscach, które mają konkretną charakterystykę.
Jaką?
Prof. Richard Florida napisał na ten temat głośną książkę pt. “Klasa kreatywna”. Florida twierdzi, że oprócz owej technologii i talentów, ważny jest także poziom tolerancji panującej w danym miejscu. Na podstawie badań i obserwacji stwierdził on, że te społeczności, które charakteryzują się dużą otwartością na różnice społeczne i kulturowe, religijne, seksualne, przyciągają talenty. To w takich miejscach kreatywne umysły chcą mieszkać, pracować i tworzyć. Florida opracował nawet indeks poziomu tolerancji.
W przypadku polskich miast nie jest on zapewne zbyt wysoki...
To prawda. Dlatego czasem zastanawiam się, czy budowanie w Polsce innowacyjności nie jest rodzajem “mission impossible”. Generalnie jest tak, że miejsca jak Kalifornia, czy w tej chwili Tel Awiw, który jest mekką lesbijek i gejów, czy Berlin, bardzo tolerancyjne miasto, przyciągają młodych i utalentowanych ludzi, którzy chcą tam żyć i tworzyć. I zarabiać. No i patrząc na Polskę z perspektywy historycznej trudno nie dojść do wniosku, że to konserwatywny, katolicki kraj o bardzo wąskich horyzontach. I moralnych i światopoglądowych. Ale duże ośrodki akademickie, czyli Warszawa, Kraków, Poznań i Wrocław, plus może Trójmiasto, odstają nieco od reszty kraju. Choć więc jest źle, nie jest jeszcze beznadziejnie (śmiech).
Sądzi więc pan, że polska mentalność, polska kultura, stanowią przeszkodę na drodze do skutecznego zaszczepiania tutaj ducha innowacyjności?
Nie chcę tutaj otwierać po raz kolejny tej samej dyskusji, ale uważam, że liczne próby industrializacji i unowocześniania naszego kraju zostały zniweczone m.in. przez niepotrzebne, nieudolne powstania, z Powstaniem Warszawskim włącznie. I ta industrializacja nigdy się tak naprawdę w całości nie dokonała, bo była blokowana przede wszystkim przez szlachtę i Kościół, zgodnie konserwujące w Polsce feudalny system społeczny. Niech pan zwróci uwagę, że polskich chłopów faktycznie nie uwłaszczyli polscy powstańcy, ani w czasach Kościuszki, ani później, tylko zrobił to dopiero car po Powstaniu Styczniowym.
No właśnie. To dowód na to, że kiedy mówimy o gospodarczym “przestawianiu torów” rola władz, państwa jest bardzo ważna. Jak w tym kontekście ocenia pan działania obecnych władz?
Mam wiele zastrzeżeń. Podam przykład z własnego podwórka: ostatnio np. z niezrozumiałych względów wiceminister finansów Maciej H. Grabowski upiera się, by zlikwidować spółki komandytowo-akcyjne.
Co w tym złego?
Chodzi o to, że jeśli ja, pan i jeszcze czterech znajomych mamy nadwyżkę finansową i chcemy ją zainwestować w jakieś nowe, ciekawe przedsięwzięcia, to możemy to zrobić albo indywidualnie, albo wrzucić pieniądze do jednego worka, i żeby zdywersyfikować ryzyko, zainwestować nie w jedno, ale w parę przedsięwzięć. To klasyczna formuła Venture Capital. Kiedy inwestycja przyniesie jakiś zwrot to, co zostało wypracowane, jest dzielone między wszystkie osoby, które włożyły pieniądze i każda z nich płaci podatek. Natomiast wiceminister Grabowski proponuje, by w sytuacji, gdy zostanie wypracowany jakiś zysk, najpierw spółka Venture Capital płaciła 18 proc. podatku, a później każdy z inwestorów zapłacił jeszcze drugi raz, już indywidualnie – tak jak jest to obecnie.
To ograniczy liczbę osób chętnych inwestować.
Oczywiście. A przecież wiadomo, że filarem innowacyjnej gospodarki w Stanach, w Izraelu, w Wielkiej Brytanii, jest właśnie Venture Capital. Podcinianie tej gałęzi to jest ogromny błąd. Tym bardziej, jeśli wiesza się na niej sztandary, że “my tutaj modernizujemy Polskę”. Jeśli z jednej strony mówimy o pobudzaniu innowacyjności ze środków unijnych, nad czym wytrwale pracuje minister Bieńkowska, powinniśmy też pamiętać o prywatnych inicjatywach. Bo na to, że publiczne pieniądze na innowacyjność są wydawane byle jak, przykładów jest aż za dużo.
Z czego wynika pana zdaniem ta decyzja wiceministra finansów? Z chęci łatania dziury budżetowej?
Kiedy ktoś mówi: “opodatkujmy to wszystko, bo nam są teraz potrzebne przychody podatkowe”, to to jest bardzo złe. Podejrzewam, że chodzi o krótkoterminowe zwycięstwo, a nie długoterminiową strategię. A jeśli mamy uczestniczyć w globalnej ekonomii, musimy jako kraj tworzyć przewagę konkurencyjną.
I wasza fundacja postanowiła szukać tej przewagi poprzez sięganie po talenty zza granicy?
Nie, nie chodzi o to, że my się jakoś szczególnie koncentrujemy na osobach zza granicy. Po prostu podaż innowacyjnych projektów w naszym kraju jest dość ograniczona. Widzimy, że mnóstwo naszych naukowców wyjechało do Anglii, Irlandii i Stanów Zjednoczonych. My w Startup Hub Poland chcemy generalnie rozmawiać nie tylko z ludźmi z krajów partnerstwa wschodniego, czyli Gruzji, Ukrainy, Białorusi, ale i zachęcić polskich naukowców, którzy są gdzieś tam w Cambridge czy w Oxfordzie, żeby wrócili do Polski i zakładali firmy tutaj. Taka jest misja tego przedsięwzięcia. Fundacja jest po to, żeby spółki typy Venture Capital miały w co inwestować. Bo jest po prostu słabo.
Jak o globalne talenty walczy się za granicą?
Wygląda to tak: do Polski przyjeżdża przedstawiciel brytyjskiego rządu i w ambasadzie w Warszawie robi spotkanie, na które zaprasza młodych przedsiębiorców. Mówi im: “Słuchajcie, w Canary Wharf otworzyliśmy wielki park technologiczny. Chcecie otwierać spółki? Przyjedźcie do nas”. I to, to ja jeszcze rozumiem - Brytyjczycy swoje interesy skutecznie realizują od wieków. Ale jak przyjeżdżają do nas ludzie z dalekiego Chile i mówią z grubsza to samo, tylko oczywiście zapraszając do Santiago de Chile, a Polacy tam wyjeżdżają, to moim zdaniem widać wyraźnie, że coś jest nie tak, że znowu coś przespaliśmy.
Jak dokładnie działacie?
Metody są proste. Porozumieliśmy się z MSZ w sprawie szybkiej ścieżki wizowej, dogadaliśmy się z Fundacją na Rzecz Nauki, która współpracuje z instytutami badawczymi na Wschodzie i Zachodzie, jest też Fundacja Wolności, no i ponadto pomagają nam parki technologiczne w Gdyni i Białymstoku. Prezydent Szczurek zadeklarował, że wszyscy, którzy przyjadą do Gdyni otwierać startupy, otrzymają pomoc miasta w poszukiwaniu mieszkania, a park da im miejsce, gdzie te startupy mogłyby powstawać. A my będziemy jeździć do Kijowa, do Moskwy, do Kaliningradu, spotykać się z ludźmi i im opowiadać, że w Polsce są w tej chwili możliwości na rozwój własnego biznesu.
Mówił pan, że w Polsce jest mała podaż innowacyjnych pomysłów, bo naukowcy wyjeżdżają za granicę. Czy to znaczy, że w instytutach badawczych i uczelniach technicznych naprawdę nic się nie dzieje?
Oczywiście, że nie jest tak źle. Ale nawet, jeśli pojawi się jakiś projekt, to przykładowa rozmowa z rektorem czy dziekanem na temat jego komercjalizacji wygląda tak: “Bardzo się cieszymy, mamy tu fajne osiągnięcie, które możnaby skomercjalizować, ale: żeby je skomercjalizować, trzeba stworzyć spółkę, do której trzeba by wnieść aportem tę własność intelektualną. A żeby ją wnieść, trzeba ją najpierw wycenić. Na wycenę zaś potrzeba pieniędzy, których nie mamy”.
Ale nawet, jak się dokona już tej wyceny, np. na 10 mln złotych, to trzeba od tej sumy odprowadzić podatek. I znów brakuje na to środków. Ale załóżmy, że uczelnia dokonała wyceny, zapłaciła podatek i wniosła do spółki kapitał intelektualny. I jeśli dane przedsięwzięcie zakończy się fiaskiem, to nie ma żadnego problemu. Natomiast jeśli zakończy się nie daj Boże sukcesem, jest problem.
Dlaczego?
Bo jeśli okaże się, że ten aport wniesiony za 1 mln zł. będzie już wart powiedzmy 100 mln zł., to pojawią się zaraz panowie z jakiejś trzyliterowej instytucji, którzy będą mówić: “Panie rektorze, pan zaniżył wartość aportu”. I uczelnia ma problem.
Czyli przez tyle lat nie udało się wypracować przejrzystych metod komercjalizacji innowacji z uczelni?
Niestety nie. To jest istna droga przez mękę. Żeby legalnie przenieść te prawa majątkowe z uczelni do podmiotu komercyjnego, trzeba wykonać mnóstwo różnych czynności.
Czy można to jakoś zmienić?
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego podejmuje działania w kierunku zmian ustawy regulującej między innymi kwestie praw majątkowych wynalazków powstałych na uczelniach technicznych i w instytutach badawczych. Przedstawiliśmy pani minister Kudryckiej propozycje rozwiązań, które naszym zdaniem uwolniłyby innowacyjność z wyższych uczelni. Jednym z nich jest propozycja rezygnacji z wyceny aportu na początku procesu inwestycyjnego i zastąpienie tego rozwiązania warrantem subskrypcyjnym, gwarancją tego, że uczelnia obejmie udziały w spółce w chwili, gdy znajdzie się strategiczny inwestor, czyli w momencie, w którym pojawi się rzeczywista wycena rynkowa. Drugi pomysł idzie w tym kierunku, żeby to naukowiec, a nie uczelnia, mógł w części objąć prawo majątkowe do innowacji.
Pytanie na koniec: co według pana zdecyduje o tym, czy polskiej gospodarce uda się przestawić z konkurowania tanią siłą roboczą na prawdziwie nowoczesną tryb konkurowania innowacyjnością, wiedzą?
Jestem liberałem, ale uważam, że państwo powinno stosować wszelkie narzędzia prawne i finansowe, aby stymulować rozwój w kierunku gospodarki opartej na wiedzy. Wszystkie silne gospodarki – czy to francuska, czy amerykańska, chronią swój biznes i wprowadzają takie rozwiązania prawne, żeby on się rozwijał. I to są narzędzia, które nam też są dostępne. Powinniśmy wykorzystać stojącą przed nami szansę i tworzyć rzeczywisty ekosystem nowych technologii.
Szansę na co dokładnie?
Aby stać się najważniejszym technologicznym “hubem” w środkowo wschodniej części Europy. Bo liczni Białorusini czy Ukraińcy chcieliby otwierać spółki w UE. A my mamy ten atut, że Anglicy i Niemcy nie za bardzo ich u siebie chcą. A nam łatwiej się dogadać ze Słowianami niż np. z Germanami (śmiech). I niezależnie od tego, że ja bym może wolał robić interesy z Francuzami, to łatwiej mi z powodów historyczno-kulturowych robić je z Ukraińcami, czy nawet Izraelczykami lub Gruzinami. Ale w tym obszarze konieczny jest na poziomie rządowym “kierownik” całego procesu. Tu nie ma jakichś wyjątkowo skomplikowanych kwestii, tylko trzeba całą tę działalność koordynować.