W klubie rozrabia aż miło. Bramkarzy wprawia w depresję, rywalom swoimi strzałami odbiera chęci do gry. We wtorek ze zwycięstwa w Lidze Mistrzów ograbił Londyn. A mimo to w reprezentacji zawodzi. Dlaczego? Hipotez jest tyle, ile okazji zmarnowanych przez "Lewego" w narodowym zespole.
W Londynie był bohaterem wieczoru. Jego Borussia Dortmund przyjechała bić się z Arsenalem, z tym samym, którego na Wyspach nie potrafi pokonać od lat. Przez 80. minut, miernego przyznajmy, widowiska Robert nie zachwycał, a jego rozpalona przed meczem gwiazda, z każdą chwilą przygasała.
Ale w 82. minucie jednym kopnięciem piłki zmienił obraz meczu. Przedstawił się, lepiej późno niż wcale, kibicom Arsenalu. Zdobył gola wartego co najmniej milion euro (tyle dostaje się za zwycięstwo w Champions League), a być może i jeszcze więcej, bo trzy punkty zdobyte w Londynie mogą pomóc Borussii w awansie do kolejnej rundy.
Borussii Dortmund skórę ratuje już cyklicznie, nie od święta, a niemal tydzień w tydzień w Bundeslidze. Strzela, albo zalicza kluczowe podania. A w kadrze? Zawodzi? To chyba za delikatne słowo.
Statystyki, choć nazywane największym kłamcą, może nieco naświetlą sytuację, w której w kadrze znajduje się "Lewy". Z orzełkiem na piersi gra od 2008 roku, zadebiutował u - któż jeszcze o nim w Polsce wspomina? - Leo Beenhakkera. Do dziś zaliczył w kadrze 58 meczów. Dwa mniej niż Jerzy Dudek przez całą swoją karierę.
Gole? Liczba ani duża ani mała – 18 trafień to średnia co najwyżej przyzwoita. Ale więdnie, gdy spojrzymy, które reprezentacje Lewandowski swoimi trafieniami okaleczał. Odejmując bramki zdobyte w meczach towarzyskich, a także te eliminacyjne w meczach z San Marino wychodzi, że w meczach o stawkę "Lewy" błysnął ledwie... dwukrotnie – z Grecją podczas Euro oraz w ostatnich eliminacjach z Czarnogórą.
Dlaczego "Lewy", jako piłkarz światowej klasy, co do tego nie ma wątpliwości nikt od czasów czterech bramek wbitych Realowi Madryt, nie potrafi pociągnąć za sobą reprezentacji?
Przyczyny widzę trzy: żadna z nich nie pełni roli kluczowej, raczej każda z nich po trosze wpływa na strzelecką indolencję RL.
"Lewego" rywal traktuje szczególnie
Gdy w wywiadzie z trenerem z zagranicy polski dziennikarz pyta o znajomość naszych piłkarzy, coach zwykle odpowiada: znam oczywiście trójkę z Dortmundu. Lewandowski jest świetny, no i jeszcze są ci dwaj, ale nazwisk wymówić nie potrafię...
Nazwisko "Lewego" zna każdy. W meczach kadry jest pod szczególnym nadzorem rywali. Bo - niczego nikomu nie ujmując - czy defensorom reprezentacji Anglii spędzały sen z powiek rajdy skrzydłem Sławka Peszki albo dośrodkowania Grzegorza Wojtkowiaka? To o "Lewym" pisało się przed meczem: tylko on może uciszyć Wembley...
Nie uciszył. Ale to na nim koncentruje się obrona rywali. Gdy osacza cię grupa osiłków myślących tylko o tym, byś pozbył się czym prędzej piłki, trudniej o zaskoczenie niekonwencjonalnym strzałem czy dryblingiem.
Tym bardziej, gdy w ataku jest się osamotnionym. A ani Franciszek Smuda, ani Waldemar Fornalik nie zdecydowali się swojej gwiazdy w ataku wesprzeć zdolnym pomocnikiem. "Lewy" jest z przodu sam.
Cała Polska oczekuje od niego goli
Kiedy Lewandowski nie strzeli bramki w kadrze, od razu zaczyna się narodowe odliczanie, licznik minut bez gola wystartował. Kibiców nie satysfakcjonują gole z San Marino, choć dzięki tym trafieniom Lewandowski się przełamał, życzliwości trybun sobie nie zaskarbił.
Gdy schodzi z boiska bez gola - trybuny gwiżdżą. W Dortmundzie, choć traktuje się go tam jako najemnika, doping kibiców niesie go pod bramkę rywala. W Polsce raczej deprymuje i plącze nogi. Może potrzeba nieco więcej życzliwości?
Cała BVB gra na "Lewego", w kadrze na gole musi pracować sam
Argument pojawiający się najczęściej i - w mojej skromnej opinii - chyba trafiony jest najcelniej.
Porównywać gry Borussii Dortmund i reprezentacji Polski niemal nie sposób. Z jednej strony finalista Ligi Mistrzów, wicemistrz Niemiec, który - gdy tylko wyczuje słabość rywala - rozszarpuje go na strzępy. W jaki sposób? Silnym pressingiem, szybką wymianą podań, kontratakami (jak we wtorek w Londynie). Z drugiej strony polska reprezentacja – częściej niż sama pożera, to skazana jest na pożarcie.
W klubie Lewandowskiemu piłkę dogrywają Marco Reus, Ilkay Guendogan, jeszcze niedawno czynili to Mario Goetze, czy Shinji Kagawa. Dziewięć z dziesięciu ich dośrodkowań do Roberta trafia na jego nos, czy – jak mówią piłkarze – "na krawat".
W reprezentacji Robert takich partnerów nie ma. Sam sięga po piłkę w środku boiska, na strzał nie starcza mu albo sił, albo miejsca.
***
Nie zgodzę się i nie spróbuję nawet poddać analizie ostatniej z hipotez, powtarzanej co jakiś czas w poważnych nawet mediach - otóż takiej, która niesie, że "Lewy" dla kadry zwyczajnie się nie stara, na meczu się nawet nie spoci, a w barwach Borussii walczy jak o życie, bo może na tym nieźle zarobić... Nie uwierzy w to nikt, kto kiedykolwiek zasmakował rywalizacji - nieważne, czy w sporcie amatorskim, czy profesjonalnym. Jeśli wychodzisz na boisko/parkiet/kort - to tylko, by wygrać.
Nie mieści się w mojej świadomości, że "Lewy" okazje dla reprezentacji marnuje z lenistwa. Z resztą - życzę mu, by ta cała dyskusja już niedługo była nieaktualna, a mój tekst będzie można wyrzucić do kosza. Może nowy selekcjoner wyzwoli w Lewandowskim drzemiący potencjał. Juergen Klopp uczynić to potrafił, teraz prawdopodobnie czas na Adama Nawałkę.