Z krwi i kości - warszawiacy. Z serca i idei - rolnicy. On skończył prawo, ona afrykanistykę. Rafał Duszyński i Ania Łuczywek wyjechali z miasta i założyli manufakturę serów "Mleczna droga". Żyją innym tempem niż dawniej, ich dzieci wychowują się blisko natury i sami zapewniają, że ich decyzja była nie była ucieczką. – Nasz przykład pokazał, że nigdy nie jest za późno na naukę nowego rzemiosła – mówią.
Ania Łuczywek: To czym zajmujemy się dziś, jest konsekwencją naszej życiowej świadomości i dotychczasowych działań. Ten projekt rodził się przez kilka lat, a jego efektem jest malutka mleczarnia.
A od czego się zaczęło?
Pomysł na manufakturę był wynikiem konfrontacji z rzeczywistością miejską, gdzie zaczynała się nasza droga zawodowa, również udana. Mój mąż stwierdził, że chce studiować antropozofię, czyli kierunek filozoficzny związany z działalnością Rudolfa Steinera. Światopogląd ten dał nam fascynujące inspiracje do działania w materialnym, rzeczywistym życiu. Początkowe inspiracje nie były zatem czysto zawodowe, a raczej związane z naszą filozofią życia.
Którą postanowiliście wprowadzić w życie.
Chcieliśmy się wynieść, choć byliśmy ludźmi z miasta od kilku pokoleń. Nie mieliśmy żadnych wiejskich doświadczeń. Aby dowiedzieć się "o co chodzi" w mieszkaniu poza miastem wyjechaliśmy na roczną praktykę do Anglii, gdzie pracowaliśmy na biodynamicznej farmie. Tam poznaliśmy zasady przerabiania mleka i to był nasz główny know how, z którym wróciliśmy do Polski. Do tego potrzebne było jeszcze tylko działanie i konsekwencja.
Byliście typowymi mieszczuchami? Hipsterami?
[Śmiech] Na pewno nie byliśmy "typowi", a o hipsterach nikt wtedy nie słyszał. Mój mąż skończył prawo, a ja afrykanistykę, pracowałam w organizacjach pozarządowych, studiowałam gender study. Przez ostatnie lata pracowałam jako menadżer w renomowanych warszawskich restauracjach. To właśnie kulinaria były dla mnie zawsze ważnym elementem życia. Nasza manufaktura połączyła dwa istotne dla naszego życia wątki.
Czy oprócz filozofii życiowej i pasji kulinarnej pojawiło się także zmęczenie miastem?
Nie proszę pana, choć teraz często słyszy się, że ludzie są zmęczeni miastem. To nie była ucieczka, choć większość ludzi tak postrzega nasze decyzje. A dla nas był to po prostu pozytywny wybór, a nie negowanie. Mieliśmy fajne prace, fajne mieszkanie i po prostu poszukiwaliśmy czegoś więcej, a nie byliśmy zmęczeni korporacyjnym życiem.
Czyli pomysł narodził się konkretnie w Wielkiej Brytanii? Stwierdziliście, że wracacie i założycie farmę?
To nie było tak, że obudziliśmy się pewnego dnia i stwierdziliśmy, że będziemy robić sery. Ale prawdą jest, że mieliśmy komfort eksperymentowania w wieku 30 lat i wyjechaliśmy do Anglii.
Nie chcieliście tam zostać?
Byliśmy tam wraz z pierwszą falą emigracji z 2005 roku i znaleźliśmy się w naprawdę przemiłym środowisku. Stwierdziliśmy jednak, że wracamy do Polski, również dlatego, że rodziło nam się dziecko.
Wasza farma znajduje się w gminie Wąwolnica, między Nałęczowem i Kazimierzem. Jak tam trafiliście?
Szukaliśmy w różnych miejscach, a tu, gdzie jesteśmy trafiliśmy nieco przez przypadek. Była tu dobra ziemia, niedaleko Warszawy, dzięki czemu mamy cały czas kontakt z rodziną i przyjaciółmi. Nie mieszkamy w stolicy, ale cały czas mamy kontakt ze swoim miastem. To dla nas bardzo ważne.
Macie dużą farmę?
Nie wiem, czy używa się jeszcze tego słowa, ale określiłabym że jesteśmy małorolni. Zaczęliśmy od niecałych 4 hektarów, teraz mamy 13. Jesteśmy bardzo mali i w tym momencie nie chcemy rosnąć. Stawiamy na rozwój organiczny. Krok po kroku rodziły nam się krowy, na początku mieliśmy dwie, a teraz jest ich u nas dziesięć. Powoli rozwijamy też stadko kóz.
Pracujecie sami, czy macie kogoś do pomocy?
W mleczarni pracuje pani Asia, a w gospodarstwie mężowi pomaga Tadek i Wojtek - są niezastąpieni.
Dużo pracujecie?
Dużo i ciężko. Praca w gospodarstwie to też forma własnego biznesu. Trudno jest oddzielić czas przeznaczony na pracę i czas wolny, bo mamy zwierzęta, które wymagają mnóstwo pracy. To naprawdę uczy odpowiedzialności. Nie ma przebacz - rano i wieczorem trzeba wydoić krowy i je nakarmić.
Odkrywamy, że życia rolnika może być wartościową i pociągającą alternatywą do życia w mieście. Mieszkamy w pięknym miejscu, dzięki czemu nasze dzieci mają ogląd świata, jakiego w mieście na pewno by nie poznały. Mamy około 30 kilometrów do Lublina, więc nie jesteśmy oderwani od cywilizacji i miejskiej kultury. Prowadzimy wiejski tryb życia w znaczeniu zajęć i obowiązków tj. codziennego obrządku, uprawy pól co oznacza, że mąż jeździ na traktorze, mamy sianokosy i żniwa. Natomiast nie straciliśmy też miejskiego sznytu [śmiech].
Czyli życie wygląda wręcz sielankowo. A co z kwestią biznesową?
Sprzedajemy wszystko, co zrobimy. Moglibyśmy sprzedawać więcej, ale ekspansja nie jest naszym celem. Nasze produkty zdobywają nagrody, a my grono wiernych klientów. Mamy siatkę bezpośrednich odbiorców, a zaopatrują się u nas całe rodziny i szefowie kuchni renomowanych restauracji. Jesteśmy niszowi ze względu na ograniczone rozmiary gospodarstwa ilość krów i ziemi.
Na czym polega przewaga waszych produktów? Są smaczniejsze? Zdrowsze?
Przede wszystkim nasze sery i jogurty są prawdziwe i nieporównywalne z przemysłowymi. Najważniejsze jest to, że mleko pochodzi od naszych krów. Zaletą serów zagrodowych, czyli produktów, które są robione na miejscu z własnego mleka jest to, że omijają cały niezdrowy łańcuch żywności przemysłowej To jest istotą wyjątkowości tych produktów.
Jakie macie plany na przyszłość?
Jest tyle serów, które można zrobić, że naprawdę mamy nad czym pracować. Wymyślamy też nowe smaki jogurtów. Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że będziemy to robić do końca życia.
Nasz przykład pokazał, że nigdy nie jest za późno na naukę nowego rzemiosła. Można to zrobić naprawdę w każdym wieku, a nie tylko jak ma się 20 lat. Ważne są też sprzyjające okoliczności, które my akurat mieliśmy.
Zachęcałaby Pani, do pójścia w wasze ślady?
W latach osiemdziesiątych była duża fala opuszczania miast, ale jeśli ludzie nie znaleźli dla siebie dobrego sposobu życia na wsi, często wracali. Nie wszyscy umieją się odnaleźć w nowej sytuacji. Sama sprzedaż mleka nie pozwala utrzymać się na satysfakcjonującym poziomie. Robienie serów zaś jest zajęciem twórczym, które porównałabym do robienia wina. To pozwala się utrzymać.
Jak przyjęli was miejscowi? Nie byli podejrzliwi?
Nie - byli i są bezpośredni oraz pomocni, nie czuliśmy nigdy niechęci. Raczej ciekawość i zdziwienie. Po pięciu latach patrzenia na naszą konsekwencję i rozwój, odnoszą się do nas z sympatią i szacunkiem.
A Wasi bliscy? Patrzyli na was z równie dużym niedowierzaniem, co rolnicy?
Tak, szczególnie rodzice byli przerażeni naszą życiową decyzją, ale my nie byliśmy już nastolatkami. Dziś nikt się o nas już nie martwi. Rolnictwo ma w Polsce nieco spaczony obraz, a może być naprawdę fajnym sposobem na życie, dającym dużą niezależność.