Minister rozwoju regionalnego przez sześć lat pracy w rządzie trzymała się w cieniu. Teraz Donald Tusk postawił ją w świetle reflektorów. Sama zarzeka się, że nie lubi bywać, nie lubi polityki ani rozmów z głupimi ludźmi. Jest niezwykle skuteczna, ma tatuaż i potrafi kląć, a przez bezpośredni styl bycia błyskawicznie stała się ulubienicą mediów.
Elżbieta Bieńkowska przy każdym kolejnym awansie jest na nowo odkrywana przez media. Po rekonstrukcji i nominowaniu jej na stanowisko wicepremiera dziennikarze, komentatorzy, ale i wyborcy zachwycają się panią minister (nie "ministrą"). Podobnie było, kiedy znalazła się w gronie szefów resortów, którzy będą mogli pełnić swoją funkcję przez kolejną kadencję. Już wtedy była dobrze oceniana, nazywano ją nawet jednym z najbardziej sprawnych ministrów w rządzie.
I o ile to wystarczy, żeby zdobyć uznanie premiera i ekspertów, to minister Bieńkowska staje się także coraz bardziej popularna wśród wyborców, i to nie tylko w rodzinnych Mysłowicach, gdzie zdobyła w ostatnich wyborach mandat senatorski (48 tys. głosów). Duża w tym zasługa nie tylko jej urody, ale i bezpośredniego stylu bycia. Chociaż Bieńkowska podejmuje decyzje o miliardach euro, wypowiada się jasno, konkretnie i bez wyniosłości.
Dla dziennikarzy jest niezwykle wdzięcznym rozmówcą, bo można z nią prowadzić dyskusję na wysokim poziomie merytorycznym, a przy okazji zawsze rzuci zdanie, które doskonale nada się do nagłówka. Pierwszy przykład z brzegu: poranna rozmowa z Janiną Paradowską w "Poranku Radia TOK FM". Pytana o to, czy nadal nie czuje się politykiem, odpowiedziała z rozbrajającą szczerością: – "Wyjdę może na blondynkę, ale wciąż nie uważam się za polityka" – stwierdziła.
Pomimo, że zapewnia, że nie lubi bywać, czasami pojawia się w telewizjach śniadaniowych. To po jej występie w "Dzień dobry TVN" widzowie wypatrzyli, że ma na ramieniu tatuaż, który miał zasłonić kolorowy szalik. W "Tygodniku Powszechnym" wyznała kiedyś, że ma dwa, a jeden to słońce. Ale to nie wszystko: lubi też rockową muzykę. Nie tylko jej słucha, ale też śpiewa. Lubi chodzić na koncerty. Z tym wiąże się znajomość z muzykami zespołu Myslovitz, wywodzącymi się z jej rodzinnego miasta.
W pracy podejmuje sporo decyzji. – Ale wolę, żeby w domu ktoś mną porządził – dodaje zaraz. Łukasz Mężyk z 300polityki określa ją jako "urzędniczą Catwoman". Umiejętność poruszania się po gąszczu urzędniczych przepisów zbierała przez lata w administracji. Ale jej pierwotne wykształcenie wcale nie wskazywało na taką ścieżkę kariery.
Elżbieta Bieńkowska to absolwentka orientalistyki i specjalistka od Iranu. Dopiero w 1996 roku skończyła Krajową Szkołę Administracji Publicznej, która ma kształcić naszą elitę urzędniczą. Dostała się za drugim razem, bo na pierwszej rozmowie nie była w stanie odpowiedzieć na pytanie jak zamierza pogodzić wychowanie dzieci i naukę. Studiować zaczęła w 1994 roku, skończyła w 1996. Te czasy są objęte tajemnicą. Nikt, kto uczył się z Bieńkowską lub był jej wykładowcą nie chciał z nami rozmawiać o edukacji w KSAP.
Jej rocznik przyjął hasło "Sapere aude" (miej odwagę posługiwać się własną mądrością). I Bieńkowska ma taką odwagę. – Zanim przeszła do mojego urzędu pracowała już w urzędzie województwa katowickiego, więc miała doświadczenie – relacjonuje Jan Olbrycht, dzisiaj europoseł PO, w latach 1999-2002 marszałek województwa śląskiego i przełożony dzisiejszej minister.
– Elżbieta Bieńkowska doskonale radziła sobie z zarządzaniem zespołem. Kierowała twardą ręką, wymagała od swoich pracowników, ale też bardzo o nich dbała. Wspierała ich i dbała o ich rozwój i kształcenie – chwali Olbrycht.
Sama Bieńkowska często podkreśla swoje pochodzenie. – Chociaż to uogólnienie, to rzeczywiście na Śląsku ludzie są rzeczowi, zdecydowani, ale nie są emocjonalni, a widać sporo emocji w wypowiedziach pani minister, więc tutaj wymyka się normie. Ale myślę, że to, z jakiego regionu pochodzi miało wpływ na jej karierę – dodaje były marszałek województwa śląskiego.
Jednak ma to być tylko kariera urzędnicza, a nie polityczna, jak wielokrotnie zastrzega Bieńkowska. – Oczywiste jest, że Elżbieta Bieńkowska powoli weszła w świat polityki, chociaż nie lubi tego sposobu zachowania, które nazywamy politykierstwem, tej gorszej strony polityki. Przeszkadzają jej walki, układy, frakcje, ale powoli musi się do tego przyzwyczajać – ocenia Jan Olbrycht.
Później wykształcenie uzupełniła jeszcze w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, gdzie zdobyła dyplom MBA. Wiedza i doświadczenie zapewne przydadzą jej się w zarządzaniu "superresortem", jak już nazywa się przyszłe Ministerstwo Rozwoju i Infrastruktury. – "Musiałabym być nienormalna, gdybym się nie bała" – stwierdziła w swoim stylu Bieńkowska.
Nowy resort ma się zajmować koordynowaniem wydawania środków z UE w różnych sferach ze szczególnym uwzględnieniem infrastruktury. I wydaje się, że to właśnie drogi i koleje będą teraz największym zmartwieniem świeżo upieczonej wicepremier. Ale to jedna z tych osób, o które premier nie musi się martwić.
Za to dawni współpracownicy będą musieli przygotować się na zmianę stylu zarządzania. Duże wymagania, spora samodzielność, a kiedy trzeba to przekleństwa (Bieńkowska przyznaje, że klnie jak szewc) i stawianie do pionu. Ale ważne, że jest skuteczna, bo tego w resorcie infrastruktury brakowało.