Niedopuszczalne naszym zdaniem jest bezrefleksyjne powielanie nienawistnego dyskursu na antenie i na łamach strony internetowej publicznej stacji radiowej. CZYTAJ WIĘCEJ
– To dyskurs znany z wypowiedzi i transparentów nacjonalistów. Nie rozumiem, dlaczego promuje go państwowa stacja radiowa – mówi nam Chaber. W podobnym tonie tytuł audycji skomentował w piątek w “Gazecie Wyborczej” Wojciech Karpieszuk.
– Jaki cel miała ta audycja? Upokorzenie osób homoseksualnych i transseksualnych? Brawo. Udało się panu. Czy na tym ma polegać misja mediów publicznych? – pyta Karpieszuk w tekście “Lincz na homoseksualistach”. Dziennikarz sugeruje, że Strzyczkowski nie tylko już w samym tytule audycji “przemycił” homofobiczne treści i uprawomocnił twierdzenie o rzekomej “dyktaturze mniejszości seksualnych”, ale również nie reagował na pogardliwe wypowiedzi dzwoniących do radia słuchaczy. Czy to słuszne zarzuty?
– Jeśli dziennikarz bierze do tytułu jakieś hasło, to w pewnym sensie je autoryzuje. Ono pada z jego ust. Można przecież było opisać tę inicjatywę jednym zdaniem, a nie umieszczać w internecie i traktować jako wzbudzający kontrowersje wabik na słuchaczy i internautów. Są pewne granice – twierdzi Mrozowski. Medioznawca przyznaje rację KPH i twierdzi, że sformułowanie mówiące o “dyktaturze” w przypadku mniejszości seksualnych jest kompletnie absurdalne.
Żadnej dyktatury przecież nie ma. Osobom, które wymyśliły to hasło chodzi tylko o to, by zaistnieć w przestrzeni publicznej. To jest propagowanie mowy nienawiści. Media publiczne nie powinny nagłaśniać takich głosów.
Skrajnie odmiennego zdania jest natomiast Dominik Zdort, który w swoim felietonie w portalu Rp.pl stanął w obronie Strzyczkowskiego, jednocześnie atakując jego krytyków z “Gazety Wyborczej”.
I nie pomoże Strzyczkowskiemu, że zadzwonił do wszystkich możliwych organizacji reprezentujących „kochających inaczej", że dał się wypowiedzieć paru lesbijskim celebrytkom. Bo, niestety, dał też głos słuchaczom „Trójki", którzy – o zgrozo! – przyznali, że owa dyktatura istnieje i jest niebezpieczna. A tak daleko wolność słowa posuwać się nie powinna – uważa inkwizytor z „Wyborczej". CZYTAJ WIĘCEJ
Wedle Zdorta to, co zrobił Wojciech Karpieszuk na łamach “GW”, to właśnie przykład kneblowania wolności słowa i dowód, że “dyktatura mniejszości seksualnych” naprawdę istnieje: “Czy dziennikarze mediów publicznych mają prawo zadawać poważne pytania?(...) Tak, oczywiście, pod warunkiem, że wszystko to mieści się w granicach ściśle określonych przez „Gazetę Wyborczą" – twierdzi.