Na początku kariery porównywano ją do Cate Blanchett. Dzisiaj Cate może pomarzyć o propozycjach, którymi Mia zasypywana jest przez najlepszych światowych reżyserów. Grała u Tima Burtona, Gusa van Santa, Park Chan-wooka. Teraz wcieli się w Emmę Bovary, bohaterkę nieśmiertelnej powieści Gustava Flauberta. Mia jak Emma – ciągle chce więcej, lepiej, mocniej. Ale, w odróżnieniu od Madame B., nie ma w sobie tragicznego rysu.
Niełatwo grać Emmę Bovary, po tym jak uczyniła to ikona francuskiego kina, Isabelle Huppert. Niełatwo mierzyć się z rolą sfrustrowanej, marzącej o lepszym życiu żony wiejskiego lekarza, gdy ma się 23 lata, a na koncie m.in. tytuł jednej ze stu najbardziej wpływowych osób świata (według magazynu „Time”). Ciężko jest wejść w mentalność rozkapryszonej, rozerotyzowanej kobiety, gdy jest się rozkwitającą dopiero dziewczyną, o niewinnej urodzie i skromnym usposobieniu.
Mia Wasikowska musi być odważna, skoro przyjęła propozycję złożoną jej przez reżyserkę Sophie Barthes. Równolegle zgodziła się również zagrać w adaptacji „Sobowtóra” według prozy Fiodora Dostojewskiego, którą wyreżyseruje Richard Ayoade („Moja łódź podwodna”). Wasikowska wspięła się na szczyt i ściga się sama ze sobą.
Wewnętrzne potyczki Mia kocha najbardziej. W wieku 8 lat zaczęła ćwiczyć balet, ale porzuciła go w wyniku impulsu, któremu sprzyjała niewielka kontuzja. Dla magazynu „W” tak skomentowała swoją małoletnią decyzję: „Balet mnie nudził, bo polegał na odtwórczym dążeniu do fizycznej perfekcji. A film to twórcze wykorzystywanie swoich słabości, niedociągnięć”. Pierwsza ważna rola Australijki polskiego pochodzenia także wymagała od niej zagłębienia się w niuanse własnej psychiki. Mia zagrała w serialu „In Treatment” sportsmenkę po próbie samobójczej (w Polsce niedawno pokazywano autorską wersję produkcji HBO – „Bez tajemnic”). Zrobiła to brawurowo. Serial zyskał status kultowego (tak, właśnie użyję tego słowa, bo nie jest to wcale określenie na wyrost), zaś przed młodą aktorką drzwi do filmowego świata otworzyły się na oścież.
Konkretnie: niewielkie drzwi, przez które jako Alicja weszła do Krainy Czarów. Stworzył ją, według wizji Lewisa Carrolla, sam Tim Burton. Wasikowska zagrała także u Gusa van Santa w „Restless”, u boku Glenn Close wystąpiła w „Albercie Nobbsie” (reż. Rodrigo Garcia), dostała tytułową rolę w adaptacji powieści Charlotte Bronte – „Jane Eyre” – autorstwa Cary’ego Fukunagi.
Nic dziwnego, że trafiła ostatnio na okładkę „Hollywood Issue” magazynu „Vanity Fair”, razem z innymi wschodzącymi gwiazdami przemysłu filmowego. Ona, w obiektywie Mario Testino, błyszczała najjaśniej. A jej przepustką do świata mody stała się najnowsza kampania reklamowa Miu Miu. Mia, jak niegdyś Vanessa Paradis czy Lindsay Lohan, jest twarzą wiosenno-letniej kolekcji marki. Magnetyczną i, co ważne, myślącą twarzą.
Wasikowska. Brzmi swojsko, prawda? Matka aktorki, Marzena Wasikowska, w wieku 11 lat wyemigrowała z Polski wraz z rodziną do Australii. Mia otrzymała nazwisko po matce, fotografce. Jej ojciec, John Reid, także jest fotografem. Mia wychowywała się zatem w domu z artystycznymi tradycjami: pełnym książek, wysmakowanych zdjęć i płyt rockowych.
Po polsku mówi kiepsko, za to w Polsce bywa często. Rodzina Wasikowskich mieszkała nawet w 1998 roku, przez kilka miesięcy, w Szczecinie – matka Mii otrzymała w naszym kraju artystyczne stypendium. Polscy dziennikarze zazwyczaj pytają Mię o jej wspomnienia z ojczyzny matki. Aktorka odpowiada wówczas wymijająco, że pobyt w Polsce wiele ją nauczył, „otworzył na obce kultury”. Czytaj: w Polsce Mia nie czuje się, jak u siebie.
Jednak sukcesy aktorki o polskim nazwisku, która w dodatku nie wypiera się swoich korzeni, działają jak balsam na tych, którzy wciąż płaczą, że Agnieszka Holland nie dostała Oscara. Tym bardziej, że ulubionym filmem nastoletniej Mii Wasikowskiej (jak dobrze, że nie „Wasikowski” – pieją patrioci) był „Niebieski” Krzysztofa Kieślowskiego. Ponoć ten film, obok „Pikniku pod Wiszącą Skałą” Petera Weira, wciągnął aktorkę w świat filmu. Przypadek? Kieślowski powiedziałby: Nie sądzę.