
W "Wilku z Wall Street" w rolę Belforta brawurowo wciela się Leonardo Di Caprio. Tak brawurowo, że w niektórych momentach można odnieść wrażenie, że nawet z przesadą, którą trudno byłoby przypisać prawdziwemu człowiekowi. Bo czy ktoś o zdrowych zmysłach zażywałby codziennie 22 rodzaje leków i narkotyków, a potem wsiadał za ster helikoptera i próbował wylądować na trawniku przed domem? Ale w końcu właśnie tak działał Jordan Belfort – były makler, który w latach 90. na oszustwach i manipulacjach akcjami dorobił się fortuny, a potem trafił za kratki. Tekst jest o tym kim był i co faktycznie zrobił prawdziwy "Wilk z Wall Street". Nie jego filmowy odpowiednik.
Belfort miał 23 lata, kiedy zaczął karierę w handlu. Na nowojorskiej Long Island sprzedawał mięso i owoce morza. Już wtedy widać było, że ma żyłkę do interesu. Stworzył prężnie działającą firmę, miał własne ciężarówki i pracowników. Jednak to, co go pociągało, to wielkie pieniądze, które widział w handlu papierami wartościowymi. "Byłem sprytnym młodym człowiekiem i świetnym handlowcem, który kierował się żądzą bogactwa" – przyznaje dziś w rozmowie z "The Delegraph".
W 1987 roku Belforta zatrudniono w jednym z domów maklerskich. Marzenie się spełniło, choć zadanie miał trudne: codziennie obdzwaniać przynajmniej 500 inwestorów. Właśnie od jednego z nich usłyszał, że recepta na sukces w tym biznesie to "walenie konia, kokaina i dziwki". Minęło jednak kilka lat, zanim naprawdę wziął to sobie do serca.
Model działania Belforta i spółki był prosty. Najpierw przyciągali uwagę inwestorów akcjami znanych spółek takich jak Kodak, by potem zaoferować "inwestycję życia", czyli zakup udziałów w tzw. śmieciowych spółkach. Dziennikarka "Forbesa", która wtedy po raz pierwszy napisała o Stratton Oakmont, nazwała ten proceder "wciskaniem ryzykownych akcji łatwowiernym inwestorom".
W kolejnych latach zyski szły już w miliony, a Belfort, którego w "Forbesie" nazwano "pokręconym Robin Hoodem, który zabiera bogatym, a daje sobie oraz swojej wesołej kompanii maklerów", opływał w bogactwo. W wieku 30 lat jeździł Ferrari wartym 175 tysięcy dolarów, miał dwa helikoptery, posiadłość na wyspie, luksusowe apartamenty i jacht. On i jego koledzy napawali się zarobionymi milionami: codziennie sypiali z prostytutkami, organizowali seksualne orgie, pili do nieprzytomności i zażywali narkotyki.
Belfort wspomina dziś w wywiadach, że w szczycie kariery brał codziennie ponad 20 różnego rodzaju substancji. Na jego liście były m.in. kokaina, morfina, diazepam (valium), alprazolam (xanax) i metakwalon - narkotyk tak mocny i destrukcyjny, że w wielu krajach go zakazano. Jak to się stało, że milioner brał to wszystko i przeżył? Sam twierdzi, że to zasługa odpowiedniego "balansowania" narkotykami.
Fakty:
- pracownica firmy Belforta rzeczywiście dała sobie ogolić głowę podczas firmowej imprezy w zamian za 10 tys. dolarów na implanty piersi:
- Danny Porush rzeczywiście ożenił się ze swoją kuzynką Nancy. Po 12 latach małżeństwa para rozwiodła się w 1998 roku;
– Danny Porush rzeczywiście zjadł złotą rybkę jednego z maklerów, z którym się pokłócił. "Powiedziałem, że jeśli nie będzie zarabiał dla nas wystarczająco dużo, połknę jego rybę. Więc to zrobiłem" – wspomina;
Mity:
- W biurze firmy Belforta nie było szympansa. Scena, w której Leonardo Di Caprio spaceruje między biurkami z małpą została więc wymyślona;
- Jordan Belfort nie poznał Danny'ego Porusha w restauracji, tak jak to przedstawiono w filmie. W rzeczywistości dwóch panów przedstawiła sobie żona Porusha, która poznała Belforta w autobusie.
Miał wszystko, wszystko stracił
Im więcej Belfort miał pieniędzy i im większym stawał się degeneratem, tym bardziej zuchwale działał. W szmugiel pieniędzy za granicę zaangażował nawet starą ciotkę, a razem z kolegami obkleił banknotami (z użyciem taśmy klejącej) kobietę, która przewoziła kasę do banku w Szwajcarii.