Internet obiegła wiadomość, którą jeden z wykładowców Uniwersytetu Medycznego wysłał do swoich studentów. Profesor informuje w nim, że od jednej ze studentek dostał informacje o ściąganiu przez osoby, które dostały zaliczenie. W związku z tym mają oni potwierdzić swoją wiedzę na ustnej poprawce. A internauci żywo dyskutują: czy to już czasy, kiedy kapowanie jest normalne, czy może dziewczyna zrobiła słusznie?
Studentka Uniwersytetu Medycznego złożyła do swojego wykładowcy "zażalenie". Zasugerowała w nim, że studenci, którzy zaliczyli przedmiot, zrobili to nieuczciwie. W związku z tym wykładowca postanowił jeszcze raz sprawdzić ich wiedzę - tym razem ustnie.
Screen z maila, który wykładowca wysłał, już obiega sieć - głównie dzięki Kwejkowi, który go wrzucił na stronę główną. Sprawa budzi gorące emocje - a komentujący już podzielili się na tych, którzy pilną studentkę wrzucili do wora z napisem "kapuś" oraz na tych, którzy przypominają, że nie dziwią się dziewczynie - skoro ona się uczyła, a reszta zaliczyła dzięki cwaniactwu.
A to kabel!
Kiedy ja zobaczyłem tego maila, moją pierwszą myślą również było: a to .... kabel. Nie ukrywam, że ściąganie nie jest mi obce. Zaś jeśli chodzi o zasady życiowe, mam wpojone, że kapowanie na kumpli, jacy by nie byli, zbyt słuszne nie jest. Oczywiście, pomijam tu sytuacje, kiedy od naszego donosu zależą rzeczy ważne. Trudno bowiem nie poinformować policji, jeśli nasz znajomy planuje np. kogoś okraść.
Studentka z automatu więc wzbudziła we mnie negatywne uczucia. Ale zaraz potem zapaliły się kolejne lampki. I coraz bardziej przychylam się do opinii, że bohaterka maila dobrze zrobiła.
Precz ze ściągą na medycynie
Przede wszystkim bowiem sytuacja dotyczy Uniwersytetu Medycznego. Nie wiadomo, na jakim kierunku ani o jaki przedmiot chodzi, ale wystarczy przejrzeć kierunku dowolnego UM, by wiedzieć, że w większości z nich absolwenci albo mają nam ratować życie albo naprawiać nasze zdrowie.
Zawsze naiwnie zakładałem, że ludzie idący na kierunki medyczne robią to z pobudek ideowych - to znaczy, chcą coś tam dobrego zrobić. Nie jestem specjalistą od medycyny, ale wydaje mi się, że trudno być dobrym lekarzem, pielęgniarzem itd., ściągając na studiach. Tak po ludzku. Gdzieś przecież ten brak wiedzy zawsze nastąpi. Być może kiedyś ów brak - bo w jego nadrobienie trudno mi uwierzyć, znając studentów - zaważy na czyimś zdrowiu.
Dlatego też ściąganie na kierunkach inżynieryjnych czy medycznych wydaje mi się po prostu skandaliczne. Albo ktoś na serio traktuje to, co robi, albo może zająć się czymś innym - ludzkie zdrowie to nie jest dziedzina, w której można sobie pozwolić na niedopatrzenia, braki, których i tak przecież jest pełno.
Dziewczyna miała rację
Z drugiej strony - swojego czasu miałem sporo styczności ze studentami warszawskiej medycyny, przyszłymi lekarzami. Wielu z nich przyznawało, że czasem uczą się rzeczy kompletnie zbędnych i muszą dużo kuć. Byli tym wkurzeni, część decydowała się na ściąganie.
Ale nawet biorąc pod uwagę bezsens niektórych przedmiotów na studiach, decyzja studentki z maila wydaje mi się zupełnie słuszna. Jeśli ktoś decyduje się być lekarzem czy pielęgniarzem, musi rozumieć, że ciąży na nim spora odpowiedzialność. Jeśli nie jest w stanie udźwignąć odpowiedzialności nauczenia się do egzaminu, to jak ma zamiar leczyć pacjentów?
Oczywiście, pozostaje do rozstrzygnięcia kwestia zupełnie moralna, oderwana od medycyny: czy ktoś, kto informuje wykładowcę o ściąganiu, jest plugawym kapusiem, czy może walczy o swoje i po prostu promuje uczciwość?
Bo o ile braki wiedzy medycznej mogą zaważyć na czyimś życiu, to braki w innych dziedzinach też swoje skutki mogą mieć - na przykład w postaci wygadywania publicznie bzdur, w które ktoś potem uwierzy. Najlepszym tego przykładem są idiotyczne dyskusje o gender.
Sprawa ściągania ma dwie strony medalu. Pierwsza to ta, kiedy ktoś naprawdę się nauczył, a na skutek "kapowania" musi razem z oszustami powtarzać egzamin. Niby nic, bo przecież już to umiemy, ale zawsze jednak trochę czasu na powtórzenie trzeba poświęcić. Wówczas nie wahałbym się pójść do ściągaczy i powiedzieć im wprost, że mają iść się przyznać albo zrobię to za nich. Oczywiście, to ryzykowne, bo znajomości, bo kontakty. Ale wolałbym walczyć o swoje, niż siedzieć cicho i dawać terroryzować się grupce ludzi.
Z drugiej strony, czy będąc ściągającym wkurzyłbym się na takiego "kapusia"? W pierwszej chwili - na pewno. Ale zaraz potem przychodzi mi do głowy myśl, że przecież egzaminy nie pojawiają się z dnia na dzień. O egzaminach wiemy dobre pół roku wcześniej. Można było się nauczyć. A że tego nie zrobiłem? Cóż, za to należy winić wyłącznie siebie.