Dwa dni po katastrofie statku u wybrzeży Toskanii wszyscy zastanawiają się jak mogło dojść do tego zdarzenia. Co luksusowy wycieczkowiec robił tak blisko brzegu i czemu kapitan nie pozostał na pokładzie by koordynować ewakuację? Czy zabrakło mu zimnej krwi i opanowania czy po prostu stchórzył?
Do wydarzenia doszło w sobotę, 14 stycznia w godzinach wieczornych. Nikt nie potrafi jednak powiedzieć dlaczego doszło do katastrofy. Oficjalne oświadczenie mówi o "wodzie, która dostała się na pokład". Kapitan twierdzi, że zawiodły urządzenia nawigacyjne, pokazujące znaczną odległość od skał i brzegu. Mówi się jednak o umowie kapitana z burmistrzem przybrzeżnego miasta, zakładającej kurs bardzo blisko brzegu jako atrakcji dla pasażerów statku i turystów na lądzie.
Zachowanie kapitan wycieczkowca "Costa Concordia", Francesco Schmettino również było, delikatnie mówiąc, nieprofesjonalne. Kapitan opuścił pokład w trakcie ewakuacji, sześć godzin przed wydostatniem się ze statku ostatniego pasażera. Pomimo wielokrotnych apeli nie wrócił by koordynować akcję.
Sama ewakuacja również pozostawiała wiele do życzenia. Pełna chaosu, braku organizacji, zbyt długa i nieskoordynowana, doprowadziła do paniki i przeciągającego się ratunku. Już na brzegu pasażerowie nie otrzymali nawet kocy by się ogrzać. Część z nich została przewieziona do szpitala z objawami hipotermii. Sześć osób uznano za zmarłe, 14 nadal jest poszukiwanych, 40 ma poważne obrażenia, związane głównie z wyskakiwaniem z pokładu statku.
Linie Costa Cruises odcinają się od zachowania kapitana, jako niezgodnych z wytycznymi. Kapitanowi statku postawione zostały zarzuty nieumyślnego spowodowania śmierci. Trudno jest jasno określić winnego całej sytuacji, tym bardziej, że urzadzenia nawigacyjne jak się niedawno dowiedzieliśmy były prawdopodobnie sprawne. Pozostaje więc sprawa zagadkowych skał, których nie powinno być tam gdzie były. Musimy więc czekać, co na to wszystko włoski wymiar sprawiedliwości.