W trudnych antarktycznych warunkach nie ma życia dla smakoszy. To, jak gotuje się na stacji polarnej zdradza brytyjskiemu "Guardianowi" Jessica Barder, która odpowiadała za produkcję pożywienia na Arktyce.
Choć arktyczna dieta i szczegóły jej przygotowywania wydaja się najbardziej ciekawe, w rozmowie z dziennikarzem "Guardiana" Jessica Barder opowiada sporo także o tym, zaskoczyło ją nie tylko w antarktycznej kuchni. Spore zaskoczenie na nowych pracownikach stacji polarnej robią bowiem restrykcyjne zasady zachowania na mroźnym kontynencie. Do najważniejszych należy bowiem zasada, iż nawet śmieci każdego uczestnika misji wysyłane są samolotami poza Antarktykę.
W tym miejscu najważniejsza jest natura, więc ludzie muszą jej ustępować na każdym kroku. Nawet wówczas, gdy atakują ich dzikie zwierzęta. Na Arktyce nie tylko nie można więc podchodzić do pingwinów, czy fok. Nie wolno też odstraszać ptaków, gdy postanowią oblegać, czy wręcz atakować ludzi. W zgodzie z antarktycznymi zasadami dozwolone jest jedynie klęknięcie i okrycie się rękami, aż ptaki stracą zainteresowanie.
Tamtejsza zwierzyna nie musi się też obawiać, że trafi do antarktycznej kuchni. W tak trudnych warunkach nie hoduje się również żadnych zwierząt gospodarskich. Nie ma więc mowy o tym, by na śniadanie podano świeże jajka, czy mleko. Wszystko, co znajduje się w tamtejszych spiżarniach pochodzi tylko i wyłącznie z lotniczych dostaw.
Jak podkreśla Barder, kucharze na Antarktyce muszą niezwykle uważnie gospodarować zapasami, bo samolot ze świeżą dostawą zwykle nie przylatuje zbyt często. W minionym oku pracownicy stacji polarnej nie mieli możliwości skorzystania w kuchni z niczego świeżego aż przez osiem tygodni. W pewnym momencie zabrakło nawet pietruszki i czosnku. Nic wiec dziwnego, że świeże owoce takie, jak pomarańcze i jabłka stanowią na Antarktyce rodzaj waluty cennej niczym papierosy w więzieniach.