Profesor Ryszard Tadeusiewicz kilka dni temu został laureatem prestiżowego konkursu na popularyzatora nauki roku 2013. W rozmowie z naTemat opowiada o kulisach naukowego życia, a także o tym, czy popularyzacja wiedzy jeszcze się opłaca i czy nauka, sama w sobie, jest w ogóle popularna wśród zwyczajnych ludzi.
- Zawsze pasjonowała mnie nauka, więc zostałem naukowcem. A jak stwierdziłem, jaka ta nauka jest fajna, to zacząłem się starać przekonać o tym jak najwięcej ludzi - mówi profesor Ryszard Tadeusiewicz, od niedawna także bloger naTemat.
Jego działalność popularyzatorska dotyczy przede wszystkim automatyki, informatyki i biocybernetyki. Talent krasomówczy, który został doceniony w 2002 r. przyznaniem tytułu „Mistrza Mowy Polskiej”, oraz umiejętność przekazywania wiedzy sprawia, że zarówno artykuły, jak i materiały multimedialne przygotowane przez profesora cieszą się niezwykłym zainteresowaniem wśród szerokiej szerzy odbiorców.
Profesor jest autorem ponad 400 artykułów popularnonaukowych oraz 5 popularnonaukowych książek, a w jego dorobku można znaleźć kilkadziesiąt audycji radiowych oraz kilkanaście wystąpień telewizyjnych. Ponadto wygłasza również odczyty i prelekcje, prowadząc m.in. wykłady w ramach Uniwersytetu Otwartego AGH, „Uniwersytetu Dzieci”, a także uczestnicząc w wielu festiwalach naukowych. Warto dodać, że jego najnowszą inicjatywą jest również cykl artykułów dla dzieci w ramach projektu AGH JUNIOR.
Konkurs „Popularyzator Nauki” jest organizowany przez serwis „Nauka w Polsce” PAP oraz Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego od 2005 roku. Wyróżnienia przyznawane są naukowcom, instytucjom naukowym, a także osobom spoza środowiska naukowego – dziennikarzom i redakcjom. W gronie tegorocznych laureatów znaleźli się m.in. ks. prof. Michał Heller z Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II, a także Instytut Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego PAN oraz Polska Akademia Dzieci.
Profesora Tadeusiewicza naTemat zapytało o kulisy bycia naukowcem i szlachetną misję popularyzowania wiedzy w Polsce.
Został Pan oficjalnie "Popularyzatorem Nauki 2013 roku". Czy życie naukowca jest łatwe?
Życie naukowca nie jest i nigdy nie było łatwe. Podobno Arystoteles, który na prośbę Filipa Macedońskiego uczył jego syna, przyszłego Aleksandra Wielkiego, spotkał się z żądaniem niecierpliwego królewicza:
- Wytłumacz mi to łatwiej i przystępniej, wszak ja będę królem!
Odpowiedział
- W nauce nie ma dróg królewskich...
No więc nie jest ławo. Nie jest łatwo zdobyć wiedzę, która upoważnia do tego, żeby stać się naukowcem. Nie jest łatwo, bo nauka tak bardzo się rozwinęła, że w każdym kierunku jest bardzo daleko od stanu braku wiedzy do zgromadzenia takiej liczby wiadomości, by dotrzeć do granicy między znanym i nieznanym. A przecież właśnie ta granica – to jest miejsce pracy naukowców. Trzeba do tego miejsca dotrzeć, żeby coś znaczącego w nauce dokonać, i trzeba trwać tam w stałej pogoni, bo na skutek stałego i bardzo szybkiego postępu nauki – ta granica permanentnie się oddala...
Kolejna sprawa, która powoduje, że życie naukowca nie jest łatwe, to ogromna konkurencja. Na świecie pracuje obecnie równocześnie więcej naukowców, niż ich było w ciągu całej historii Ludzkości, poczynając od babilońskich magów, egipskich kapłanów i greckich filozofów. W tej ogromnej armii „wyrobników nauki” liczy się tylko jedno: sukces, sukces, sukces za wszelką cenę. Sukcesu pragną sami uczeni, ale w jeszcze większym stopniu sponsorujące ich organizacje i instytucje. Sukces naukowy oznacza bowiem dziś nie tylko rozgłos i sławę, ale także krociowe zyski właśnie dla tych organizacji i instytucji. A tam gdzie w grę wchodzą wielkie pieniądze – pojawiają się także wielkie emocje...
Trzeba naprawdę dużego hartu ducha, żeby dziś parać się pracą naukową, bo od naukowców coraz więcej się wymaga.
Ale praca naukowa jest fascynująca, dając – obok opisanych wyżej stresów – także wielką satysfakcję. I dlatego warto ją uprawiać!
A czy nauka, jako taka, jest popularna wśród ludzi?
Z pewnością dość popularna jest świadomość roli i znaczenia nauki. Świat, który nas otacza, jest w ogromnym stopniu formowany i kształtowany przez naukę. I świadomość tego faktu jest coraz powszechniejsza. W dobie kwestionowania i demontażu wszelkich wartości oraz upadku wszelkich autorytetów – świadomość wartości nauki oraz dość powszechne uznawanie jej autorytetu są zjawiskami na pewno cieszącymi i krzepiącymi. Niestety jednak postęp i rozwój nauki spowodował, że wśród zwykłych ludzi, na co dzień zajmujących się innymi formami aktywności, a nie badaniami naukowymi – rzeczywista wiedza na temat osiągnięć nauki jest znikoma. Wszyscy wiemy, że ludzie lądowali na Księżycu i spacerowali po jego powierzchni, ale odpowiedź na pytanie, jak daleko jest do Księżyca potrafi dać najwyżej jedna na tysiąc zapytanych osób. Na wszystkich lotniskach świata kłębią się tłumy podróżnych, ale jaki procent tych użytkowników samolotów wie, dzięki czemu samolot wzbija się w powietrze i nie spada mimo ogromnego ciężaru przewożonych ludzi i bagażów? Korzystamy na co dzień z komórek, ale ilu ludzi wie, na jakiej zasadzie ten system łączności działa?
Przykładów można by mnożyć bez liku, a odpowiedź będzie stale ta sama: produkty nauki i wyniki badań naukowych przyjmujemy chętnie, bo ułatwiają życie. Ale na wysiłek umysłowy potrzebny do zgłębienia próby odpowiedzi na pytania: Jak? Dlaczego? Dzięki czemu? – stać bardzo nielicznych. Tak więc nauka jest obecna wśród ludzi, otacza ich i – poprzez praktyczne zastosowania swoich wyników – ułatwia i uprzyjemnia wszystkim życie. Ale rzadko bywa wystarczająco obecna w umysłach ludzi. I z tego właśnie powodu trzeba naukę popularyzować. Bo wiedzieć jednak warto!
Czy łatwo popularyzuje się naukę? W jaki sposób się to robi?
Popularyzacja nauki jest trudna. Jest trudniejsza od prowadzenia akademickiego wykładu, bo mówiąc do studentów lub doktorantów można silnie korzystać z faktu, że w ich umysłach spore zasoby wiedzy już są, więc nowe wiadomości można do tych „zastanych zasobów wiedzy” wygodnie i skutecznie dowiązywać. Natomiast wygłaszając popularnonaukowy odczyt muszę się liczyć z tym, że na sali mogą być ludzie, którzy tych naukowych podstaw nie mają. I do nich także muszę trafić, wypełniając ten brak wspólnej intelektualnej platformy prostymi odniesieniami do zjawisk i procesów znanych z powszechnego, codziennego doświadczenia. Niezwykle ważna jest przy tym więź z audytorium – obserwacja słuchaczy, czy nadążają za prowadzonym wywodem, czy się nie nudzą, czy to co mówię nadal przyciąga ich uwagę...
Wygłaszając popularnonaukowy odczyt prowadzę z audytorium swoistą grę, w której stawką jest to, co słuchacze z takiego odczytu wyniosą. Często czuję się przy tym jak magik wyciągający królika z cylindra – i zawsze bardzo się niepokoję, czy w tym cylindrze jeszcze jest jakiś królik?
Jeszcze gorzej jest, gdy prowadzę popularną pogadankę w radio. Tu nie widzę słuchaczy, tylko bezosobowe „sitko” mikrofonu i czerwone światełko „idzie na antenę”. W tym momencie muszę sam siebie uważnie słuchać, wykrywać momenty kiedy coś powiedziałem niejasno czy niezbyt dobitnie – i dbać o to, żeby najważniejsze informacje dotarły do słuchacza, chociaż on wcale nie siedzi w fotelu wsłuchując się w mój wywód płynący z głośnika, tylko na przykład jedzie samochodem i denerwuje się, bo się spieszy a ma czerwone światło, albo krząta się przygotowując obiad dla rodziny i martwi się, czy ziemniaki były już solone, czy może jednak nie?
Ale moim obowiązkiem jest zadbać o to, żeby i ten kierowca, wysiadający z auta, i ta gospodyni układająca talerze, i mnóstwo innych ludzi w mnóstwie innych miejsc – coś jednak z takiej pogadanki wynieśli. To wielkie wyzwanie intelektualne, ale także wielka odpowiedzialność. I dlatego jest mi bardzo miło, jeżeli czasem w sklepie pani przy kasie powie: Słuchałam pana audycji i wszystko zrozumiałam. To jest dla mnie większa nagroda, niż doktoraty honorowe, które przyznały mi liczne uczelnie.
Pozornie najłatwiej jest pisać popularne felietony do prasy czy popularne wpisy w internetowym blogu.
Pozornie.
W rzeczywistości bowiem zanim taki felieton się ukaże w gazecie albo zanim jakiś tekst pokażę na blogu – dziesiątki razy go poprawiam i przerabiam. Najpierw piszę wszystko, co chciałem powiedzieć na dany temat, żeby zanotować biegnące myśli. Potem wracam do napisanego tekstu i zaczynam go skracać. Tak, właśnie skracać, bo ważnym elementem popularyzacji jest wystrzeganie się rozwlekłości i nudy. Dopiero gdy po wielu przeróbkach uznaję, że tekst jest wystarczająco zwięzły, jasny, precyzyjny, ale całkowicie pozbawiony naukowej terminologii czy odniesień do wiedzy, którą nie każdy czytelnik może posiadać – dopiero wtedy go publikuję. W moim komputerze mam dziesiątki tekstów, które napisałem, ale nie zdecydowałem się opublikować, bo nie przeszły mojej własnej krytycznej weryfikacji...
Czy ma pan jeszcze jakieś marzenia, cele, do których dąży Pan w związku z popularyzacją wiedzy?
Ostatnio powróciłem do prób popularyzacjo wiedzy o nauce i technice dla dzieci. Napisałem trochę „bajek” w których na użytek najmłodszych – 10 – 12-latków przybliżam zasady działania urządzeń technicznych, z których dzieci na co dzień korzystają, ale których działanie jest dla nich tajemnicą. Co więcej, w większości przypadków dzieci nie uzyskają zadowalających odpowiedzi na nurtujące ich pytania z naturalnych źródeł informacji, jakimi w wielu innych sprawach są ich rodzice czy starsi koledzy. Niestety bowiem w tej sferze, w jakiej współczesna nauka i technika trafia do naszych domów lub do naszego najbliższego otoczenia – jest ona łatwa i wygodna w użyciu, ale na ogół dość trudna do zrozumienia w kategoriach przyczynowo-skutkowych. Na pytanie „dlaczego w lodówce jest zimno?” typowy rodzić odpowiada „nie garb się!” – bo sam nie wie. Specjalista odpowie wykładem na temat termodynamiki pomp i wymienników ciepła, czego dziecko oczywiście nie zrozumie. A mnie się udało przedstawić odpowiedź na to pytanie w postaci opowiastki o Ralfie, piesku mojej córki Asi.
Te moje bajeczki o technice, ale także inne bardzo dobre teksty popularyzujące wiedzę techniczną dla najmłodszych pisane przez innych naukowców z mojej Uczelni można znaleźć w takim bardzo pomysłowym serwisie „AGH Junior”. I to, by ten serwis spełnił pokładane w nim nadzieje - jest dzisiaj moim największym marzeniem.