Kitchen Concept Manager? Czy to kolejny, dziwaczny, a co gorsza, angielski opis wydumanego zawodu, niczym Social Media Sales Consultant? Jeżeli właśnie tak pomyśleliście, jesteście w błędzie. Zawód Tadeusza Mullera trudno nazwać wydumanym – w obecnym restauracyjnym szale, współpraca z kimś takim jak on jest konieczna, jeżeli chce się zostawić konkurencję w tyle. Fotograf z wykształcenia, urodzony w Madrycie, gruntownie przeszkolony przez hiszpańskich szefów kuchni, projektuje, naucza oraz doradza restauracjom jak stworzyć klimat, który przyciągnie klientów.
Właściciele Warszawy Powiśle rozpoczęli współpracę z tobą przy okazji tworzenia nowego menu. Na spotkaniu prezentującym potrawy, wielu gości głęboko zastanawiało się, na czym właściwie polega twoja praca i kim jesteś dla restauracji – ani szefem kuchni, ani managerem...
Moja praca polega na doradzaniu restauracjom. Dodatkowo jestem także kucharzem, szkoleniowcem, fotografem i stylistą jedzenia - „wystylizowałem” dwadzieścia książek kucharskich. Natomiast praca w restauracjach opiera się na rozwiązywaniu wielu nurtujących kwestii i zrealizowaniu celu, który zakładają sobie właściciele. Łączę różne dziedziny. Od estetyki, po ekonomię, ponieważ staram się sprawić, by kuchnia pracowała wydajniej i przynosiła większe zyski. Poza tym, w zakres moich kompetencji wchodzi: opracowanie przepisów, szkolenia, komunikacja z klientami, dbałość o wygląd jedzenia, jego stylizację, kolor, temperaturę, ułożenie na talerzu, dobór dostawców, a nawet wystrój wnętrz restauracji.
Czy masz jakąś konkurencję w Polsce?
Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto ma dokładnie taką samą pracę jak ja. Myślę jednak, że istnieją ludzie zajmujący się podobnymi rzeczami, lecz nie mają tego samego zakresu obowiązków. W moim przypadku jest to swego rodzaju aktywny konsulting, który po skończeniu projektu przeradza się w coaching, czyli rozwiązywanie późniejszych konfliktów, naprawianie błędów, motywowanie, szukanie nowych wyzwań i celów dla restauracji.
Ile czasu trwa taki projekt?
Może trwać dwa tygodnie, może trwać także pół roku, w momencie kiedy zmiany wymagają całego procesu technologicznego. Do mojej pracy należy także opracowanie technologi kuchni. Musi być jak najbardziej wydajna, a kucharz wszystko powinien mieć pod ręką i móc przygotowywać potrawę w jednym „ciągu”. Jest wiele niuansów spowalniających pracę kucharza, które powodują chaos. Trzeba je eliminować.
Skąd czerpiesz wiedzę pozwalającą Ci doradzać? Podręczniki, szkolenia, doświadczenie?
Jestem związany z restauratorstwem od dzieciństwa, przez moją rodzinę. Nawet najlepszy podręcznik nie jest w stanie zastąpić takiego doświadczenia. Życie w restauracyjnej kuchni to często tak wielki chaos, że żadna książka nie może tego opisać. Nauczyłem się gotować od zaprzyjaźnionych szefów kuchni w Hiszpanii, a później wiele czerpałem od polskich gospodyni domowych. Swoją przygodę z doradzaniem restauracjom rozpocząłem w Casa To Tu, pierwszym w Polsce tapas barze, który potrafił być czynny nawet do piątej nad ranem. Ogólnie podpisuję się pod siedmioma lokalami. W tej chwili zajmuję się Warszawą Powiśle i White Burgerem.
Z jakim zadaniem przyszli do ciebie właściciele Warszawy Powiśle?
Oczekiwali profesjonalisty, który pracujących tam wcześniej ludzi wdroży w inną rzeczywistość. Zaproponowałem bardziej tradycyjną kuchnię, w której receptury są bardzo ważne i każdy gram różnicy zmienia przepis. Chciałem zbliżyć się do nieco zapomnianej, barowej kuchni polskiej, więc zaproponowałem pyzy, tymbaliki, ogórki kiszone faszerowane pastą z makreli, peklowaną szynkę z tartym na miejscu chrzanem. Powstała z tego kuchnia, nad którą nie trzeba się szczególnie zastanawiać, a przyjemnie ją zamówić.
Co cię inspirowało w przygotowywaniu receptur do tych dań?
Każdy kucharz ma całą ścianę książek kucharskich i różne doświadczenia z kuchnią polską – ja sam pracowałem w restauracji U Fukiera. Tym razem zdecydowałem się serwować polskie jedzenie „lekką ręką”, bez pietyzmu, co udaje się w Warszawie Powiśle.
Jest tam pani Basia, babcia tamtejszego kucharza, która nadaje pierogom, pyzom i makaronowi autentyczny sznyt. Z drugiej strony są młodzi ludzie, wnoszący do kuchni kreatywność. Właściciele chcieli, żebym ich przeszkolił i nadał trudnym polskim potrawom odpowiedni język i formę.
Pamiętam Twoje szalone propozycje w AïOLI i MOMU – słoiki, doniczki, deski, szklanki. Skąd biorą się u ciebie takie pomysły? Czy dobrze się sprawdzają w konfrontacji ze „zwykłym” klientem?
W MOMU słoiki bardzo dobrze się sprawdzały, szczególnie wieczorami, kiedy w restauracji był tłum i ludzie jedli praktycznie na stojąco. Szklanki na zupy oraz desery nadal tam funkcjonują. Za to w AïOLI zaproponowałem między innymi frytki w doniczkach i dodatki w słoikach, co nie było sileniem się na jakąś modę, a raczej poszukiwaniem ciekawych rozwiązań. Doniczki sprawdzają się niebywale, ponieważ glina się nagrzewa i trzyma ciepło frytek. Okazuje się, że w każdym sklepie, nawet w kwiaciarni, można znaleźć świetne rzeczy do urozmaicenia kuchni.
Jak oceniasz warszawską scenę kulinarną?
Nigdy w historii powojennej Warszawy nie przybywało tak wiele dobrych lokali w ciągu miesiąca. Właściwie brakuje tylko pieniędzy, by móc chodzić do tych miejsc regularnie. W tej chwili w Warszawie wciąż trzyma się kuchnia amerykańska, natomiast po niej przyjdą kuchnie narodowe. Nadal brakuje mi weekendowych restauracji na obrzeżach miast, do których można przyjechać z całą rodziną, psem i siedzieć godzinami, oraz tych gotujących lokalnie. U mnie na Muranowie nie ma miejsca, które czerpałoby z bogactwa Mazowsza. Jest jedynie świetne Państwo Miasto, w którym szefa kuchni uczyła gotować babcia.
Nikt nie gotuje lepiej od babci.
Moim marzeniem jest, aby tradycja gotowania babć nigdy nie umarła, a najważniejsi wyrobnicy polskiej sztuki kulinarnej, czyli ludzie gotujący w domu, zostali zauważeni. Chcę, żeby nikomu nie brakowało pomysłu na domowy rosół, zamiast na sushi.