O problemach we wdrażaniu wynalazków najwięcej mogą powiedzieć ci, którzy byli naukowcami, a później zostali inwestorami awangardowych projektów. Tak jak Marek Borzestowski, były pracownik naukowy Politechniki Gdańskiej, założyciel Wirtualnej Polski, dzisiaj inwestujący w startupy. – Nie dało się na polskich uczelniach komercjalizować w 1994 roku, nie dało się w 2004 roku i niestety ale też nie udaje się w 2014 roku – mówi w rozmowie z naTemat.
Jak pomóc polskim naukowcom, aby byli w stanie pokonać przeszkody, które stoją na drodze do wcielenia w życie ich wynalazków?
Tak jak w każdej grupie ludzi tak i wśród naukowców jest mała podgrupa tych, których nazywamy „wynalazcami”. Nie chodzi tu o proste przydzielenie łatki, która grupa jest gorsza czy lepsza – obie są potrzebne, ale różne swoimi talentami. Wynalazca to niespokojny duch, który szuka czegoś dotychczas nie odkrytego, ale z wizją praktycznego zastosowania.
Ta szczególna cecha zwykle nie idzie w parze z uporządkowanym sposobem myślenia i pracy, ani zamiłowania i chęci doprowadzania pomysłów od idei do komercyjnego produktu. I tutaj jest miejsce na pomoc specjalizowanych agend uczelnianych.
Próbowano coś z tym zrobić?
Od wielu lat toczy się na ten temat w środowisku naukowym dyskusja, ale problem ciągle pozostaje nierozwiązany. Do dzisiaj wypracowano jasnych procedur ani standardów, według których można by przeprowadzić komercjalizację pomysłu naukowca.
W 1994 roku pracowałem w Ośrodku Badań Nuklearnych w Karlsruhe, gdzie przygotowywałem system symulacji do produkcji aparatów endoskopowych. Po powrocie do kraju stwierdziłem, że założę spółkę, Centrum Nowych Technologii, która będzie zajmowała się transferem wiedzy z Politechniki Gdańskiej do przemysłu.
Życie szybko pokazało, że to jest mission impossible i może dobrze dla mnie, bo dzięki temu uruchomiliśmy projekt Wirtualna Polska i przeżyliśmy niezwykłą przygodę rozwoju tego portalu.
Dlaczego idea transferu technologii wówczas nie wyszła?
W 1995 roku nie dało się transferować wiedzy. Władze mojej uczelni nie były zainteresowane, nie miały żadnego ekonomicznego i pozaekonomicznego motywu, dla którego miałyby komercjalizować odkrycia.
Pracowałem tam sześć lat jako asystent i moje doświadczenia związane z projektami badawczymi na uczelniach technicznych potwierdzają, że prace badawcze na uczelni w większości wypadków nie mają na celu ich docelowej komercjalizacji – co najwyżej ich celem jest publikacja. Nie dało się na polskich uczelniach komercjalizować w 1994 roku, nie dało się w 2004 roku i niestety ale też nie udaje się w 2014 roku.
Przez te 20 lat nic się nie zmieniło?
Gdyby się coś zmieniło, to słyszelibyśmy o skomercjalizowanych odkryciach naukowych. Każdy z nas może wykonać na sobie i przyjaciołach prosty spontaniczny test: wymień 3 znane ci polskie firmy, które wyszły z badań naukowych na uczelni i osiągnęły sukces w ostatnich 5 latach? Wynik jest odpowiedzią na skuteczność aktualnego systemu komercjalizacji wyników badań naukowych. Domyślam się, że wynik jest słaby…
Polskie uczelnie są różnej jakości, ale wśród nich są też i bardzo dobre. Ale ich kultura wewnętrzna to szacunek dla tych naukowców, którzy dużo publikują lub posiadają zdolność do pozyskiwania dużych grantów. Ci nieliczni, którzy z sukcesem zbudowali w oparciu o swój wynalazek czy patent spółkę, są często traktowani jak zdrajcy idei czystej nauki, a zdarzają się przypadki wręcz szykanowania.
Ten system wartości jest chory i działa wbrew interesom polskiej innowacyjnej gospodarki. Dopóki on nie będzie uzdrowiony nie można liczyć na to, że Polska będzie budowała gospodarkę opartą na wiedzy.
Wszystkie apele i deklaracje rządu w tej sprawie są zaklinaniem deszczy – środowisko działa zgodnie z ustawowymi regulacjami, a te promują dydaktykę, publikacje i patenty rozumiane jako „zaliczony” punkt do oceny, a nie patentowanie w celu prawnej ochrony swojego wynalazku, który ma być skutecznie skomercjalizowany.
Jak to wygląda w innych krajach?
W Polsce jest właśnie Yossi Smoler, szef izraelskiego programu odpowiedzialnego za wyinkubowanie prawie dwóch tysięcy spółek technologicznych. Mówił, że za miernik sukcesu przyjmują odsetek spółek, które dostaną finansowanie w drugiej fazie, czyli już prywatnego kapitału głownie od funduszy typu venture capital. Pytam go więc jaki jest ten odsetek. Stwierdził, że 50 proc.
Kolejne kilka minut próbowałem go przekonać, że pomylił się i chodzi o 5 proc. “Nie, 50 procent spółek otrzymuje kolejny zastrzyk kapitału na dalszy rozwój” – czyli muszą być dobre. A przypomnijmy, że w 8-milionowym Izraelu fundusze VC inwestują corocznie ok. dwa miliardy dolarów w innowacyjne spółki technologiczne. To jest imponująca liczba, o ile się ją porówna do całej Europy, w której inwestycje te wynoszą 2,8 miliarda USD. Danych z Polski nie będziemy przytaczać ….
Dlaczego tak nie może być u nas?
Tam skuteczna ścieżka komercjalizacji wynalazków została wypracowywana przez ponad 20 lat – i działa doskonale. Działające efektywnie centra transferu technologii działają jak prywatne podmioty w imieniu uczelni i jej wynalazców szukając spółek, które podejmą się ich skutecznej komercjalizacji. Wybrana firma otrzymuje w ramach umowy licencyjnej: nieodwoływalne, nieograniczone w czasie, nielimitowane terytorialnie i wyłączne prawa do własności intelektualnej w zamian za np. 5-10 proc. wpływów z licencji.
Uzgodnienia wewnątrz-uczelniane ustalają podział tych wpływów pomiędzy uczelnię i zespół naukowców – zwykle odpowiednio 40 proc. i 60 proc. W taki sposób wniesiona do spółki licencja jest podstawą do pozyskania przez daną spółkę inwestycji kapitałowej od funduszy Venture Capital.
W Polsce te procedury są niejasne chociaż teoretycznie do wykorzystania na podobnych zasadach. Podstawy prawne może i są, ale to, co stanowi blokadę nie do usunięcia ,jest ostrożność granicząca z niechęcią uczelni do podejmowania jakiegokolwiek ryzyka skutkującego brakiem podejmowania decyzji. Uczelnię obowiązują restrykcje typowe dla dysponenta finansów publicznych.
Czym to skutkuje?
Każda decyzja poza zaniechaniem lub odwlekaniem naraża podejmującego ją na dolegliwe kontrole trzyliterowych organów ścigania i prokuratury. Instytucje publiczne z natury swojego osadzenia w ramach prawa nie nadają się do podejmowania odważnych, ryzykownych decyzji.
Trzeba zrozumieć rektora, który musi się podpisać pod transferem technologii z jego uczelni do prywatnej spółki za kwotę, powiedzmy 1 mln zł czy 10 mln zł i jakiejkolwiek wyceny nie przyjmie, naraża się na zarzut złego gospodarowania powierzonym mu majątkiem publicznym. W imię czego miałby takie osobiste ryzyko ponosić? Te kwoty i tak są marginalne w całym budżecie uczelni, a ryzyko jest horrendalne!
A te ramy i ograniczenia nie zostaną zmienione prędko mimo woli dobrych ludzi – uczelnie mamy państwowe, a nie prywatne, odpowiedzialność kierownictwa jest jasna i groźba kary paraliżująca. Być może coś się w tym zakresie zmieni, ale to potrwa wiele lat, a my tego czasu już nie mamy – nowa perspektywa finansowania Programu Inteligentnego Rozwoju kończy się w 2020 r. i za rok powinniśmy wejść w nowy program z funkcjonalnym systemem.
Co można, a może trzeba zrobić?
Pewnym rozwiązaniem tego problemu niemocy jest tzw. ustawa uwłaszczeniowa, już poprzez swoją nazwę wprowadzająca w błąd. Ustawa nie ma odebrać wszystkich praw majątkowych uczelniom, a dać naukowcom, ale pozostawić nadal podział wpływów pomiędzy uczelnie a wynalazców, ale przesunąć punkt decyzji o sposobie komercjalizacji wynalazku na naukowca, przypisując mu własność intelektualną.
To może i niedoskonały ale szybki i skuteczny sposób na odblokowanie decyzji o komercjalizacji. To ostatni moment, żeby zacząć proces budowania wartości od badań, przez wynalazek, preinkubację, inkubację, aż po komercjalizację i żeby on był kompletny. Do dzisiaj nie wypracowaliśmy innych działających procedur transferu technologii.
Na uczelniach są biura transferu technologii, które po wprowadzeniu tej ustawy mogłyby nadal zarządzać portfelem praw do własności intelektualnej, ale już nie na rzecz uczelni, ale na rzecz wynalazcy, który stałby się klientem, a nie petentem w tym procesie.
Niestety niektórzy przedstawiciele tych biur transferu technologii mocno lobbują, aby ta ustawa uwłaszczeniowa nie przeszła. Być może obawiają się utraty kontroli – monopolu zarządzania wynalazkami, do których z automatu nabierają prawa.
Gdyby te prawa przeszły w ręce wynalazców, wówczas musieliby się przestawić z pozycji monopolisty na pozycję profesjonalnego usługodawcy na konkurencyjnym rynku usług komercjalizacji, a to jest trudniejsza mentalnie. Możliwe w działających komercyjnie centrach transferu technologii ekonomiczne systemy motywacyjne są trudne do wdrożenia w ramach agencji uczelnianej.
Z jednej strony słyszę, że nasi naukowcy są super i nie są gorsi niż na Zachodzie, tylko system jest zły. Z drugiej, że niezbędna jest zachęta ekonomiczna dla tych naukowców, o których jeszcze przed chwilą słyszałem, że jedyne co im przeszkadza to system. Rozumiem, że uwłaszczenie naukowców to tylko początek drogi?
Przygotowane przepisy miały być podstawą reformy systemu transferu technologii. Konieczne jest wprowadzenie zmian proceduralnych i prawnych. Ważnym elementem jest także promowanie postaw naukowców przedsiębiorców. Polskie odkrycia naukowe grzęzną w administracyjnych i prawnych uwarunkowaniach, a innowacja wymaga szybkiej reakcji, gdyż obecny rynek jest wysoce konkurencyjny i dynamiczny.
Żeby tylko uczelnie nie były chłopcem do bicia słychać też narzekania na biznes. Polscy przedsiębiorcy żyją mentalnie w PRL-u, wolą kupić za grubą kasę technologię z zagranicy i mieć efekt za dwa miesiące, niż przez kilka lat rozwijać swoją technologię. Co tutaj można zrobić?
Z naszych doświadczeń wynika, że największym wyzwaniem dla wynalazcy jest poznanie i zdefiniowanie potrzeby rynkowej. Przedsiębiorcy nie mają wiedzy o możliwościach polskich naukowców, a uczelnie wola współpracę w ramach dobrze zdefiniowanych projektów. Innowacyjność w wykonaniu Izraela polega na próbie odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób będą wyglądały produkty i usługi korporacji X za parę lat, tworzą startup, rozwijają prototyp usługi lub produktu, a następnie oferują korporacji inwestycję.
Może przykład: w 2009 Giza zainwestowała w XtremIO, która produkowała macierze dyskowe oparte na technologii flash. Za punkt odniesienia wzięto macierze największego producenta na świecie, firmy EMC i okazało się, że dzięki nowej technologii szybkość dostępu do danych zwiększyła się o kilkadziesiąt procent. Przedstawiliśmy wyniki EMC i sprzedaliśmy spółkę za 450 mln dol. Trzeba dodać, że w momencie zmiany właściciela w spółce pracowało 30 osób, a po transakcji 300 osób i spółka pozostała i rozwija się dalej w kraju w którym powstała.
Gdzie jeszcze są przeszkody tamujące innowacyjność?
Dużym problemem jest brak modelu współpracy naukowca z przedsiębiorcą. Mamy wiele przykładów sukcesu stworzonego przez takie duety. Najbardziej znany to oczywiście Steve Jobs i Steve Wozniak, twórcy Apple. Jeden był przedsiębiorcą, drugi technologiem.
Między uczelniami technicznymi a biznesowymi jest po prostu przepaść. Studenci z jednej i z drugiej uczelni omijają się szerokim łukiem i nie mają sobie właściwie nic do powiedzenia. Oprócz ustawy uwłaszczeniowej niezbędne jest budowanie relacji między uczelniami biznesowymi a uczelniami technicznymi. To ciężka, obliczona na lata praca, ale ją trzeba wykonać.
Ale nie wszyscy naukowcy skorzystają na uwłaszczeniu, niezadowoleni będą historycy, psychologowie czy socjologowie. Które branże będą jego beneficjentami, które branże najbardziej potrzebują tego uwolnienia?
Informatyczna, biotechnologiczna, chemiczna. Jestem przedsiębiorcą, lubię creatio ex nihilo, widzę, że w wielu miejscach tworzy się technologia, która aż prosi się, by zmienić ją w produkt czy usługę. A historycy czy psychologowie powinni mieć świadomość, że dzięki komercjalizacji odkryć ich kolegów z uczelni technicznych powstaną nowe miejsca pracy i będziemy żyli w bogatszym kraju, przez co im także będzie się żyło lepiej.
Ale nie można stosować zasady psa ogrodnika. Skoro oni nie mogą skomercjalizować powstania styczniowego, więc nie pozwolą komercjalizować np. nanocząstek do przenoszenia leku na raka. W Polsce powstają powoli spółki typu spin off z uczelni technicznych, których produkty mają potencjał, aby stać się polskim hitem eksportowym, większym niż grafen i niebieski laser. Takich pomysłów jest u nas więcej, ale proces dostępu do tej własności intelektualnej jest po prostu trudny do przejścia.
Kto albo co jest przeszkodą?
W praktyce polscy naukowcy nie chcą problemów. Dziekan, na którego wydziale wymyślili jakąś technologię chce, żebyśmy my ją kupili, zabrali od niego i żeby on już nie miał z tym problemów i dalej prowadzić sobie swoje badania. A to tak nie działa. Jeśli ktoś coś wymyśli, to musi się w to angażować. I to będą robić tylko autorzy pomysłów, bo to ich dzieci, a nie dzieci dziekana czy rektora czy uczelni.
Jeśli kontrolę nad innowacyjnymi projektami będą trzymały instytucje, to nie ma podstaw aby sądzić, że tempo komercjalizacji ulegnie przyspieszeniu. Natomiast naukowcy, matki i ojcowie tych pomysłów są żywotnie zainteresowani tym, żeby te projekty rozwijać. I to jest fundament tych zmian.
Ustawa miała wejść w życie między październikiem 2013 roku a styczniem 2014. Mamy koniec marca 2014 roku, a ustawa nadal tkwi w komisji. To pokazuje, że nie ma zrozumienia wagi problemu i presji czasu.
Władze uczelni, rektorzy, osoby odpowiedzialne za transfer technologii zorientowały się, że ktoś rozbiera im księstwo feudalne, dokonuje demonopolizacji.
Minister Lena Kolarska-Bobińska jest przeciwna tym zmianom?
Nie wiem, nie znam opinii Pani Minister w tym zakresie. Pani minister “odziedziczyła” projekt po Pani Minister Kudryckiej, a w takich przypadkach pojawia się problem braku kontynuacji projektu i przywództwa..
Ale przecież wydajemy spore kwoty na badania i ich wdrożenie.
Instytuty badawcze otrzymują milionowe dotacje na badania nad tym, jak otrzymywać komórki macierzyste z poroża jelenia białego. Pracując na uczelni z bliska przyjrzałem się procesowi pozyskania i realizacji grantów naukowych. Widziałem projekty, których wyniki nie były nikomu potrzebna, ale dawały publikacje i punkty do rankingu. Nikt nie zadaje niepotrzebnych pytań.
Kiedy jednak uda się coś skomercjalizować i doktor przyjedzie dobrym samochodem, koledzy nie omieszkają nasłać kontroli. Czy nawet jeśli uda się zburzyć obecną ścianę, czyli doprowadzić do uwłaszczenia naukowców, nie okaże się, że metr dalej stoi kolejna, czyli zawiść i nasyłanie kontroli?
Trzeba zmiany naszego charakteru narodowego. Nie może być tak, że im gorzej sąsiadowi, tym lepiej. Pamięta pan słynną modlitwę Polaka z “Dnia Świra”? To wszystko jest ze sobą połączone. Richard Florida napisał książkę “Narodziny Klasy Kreatywnej” wskazującą na talent, technologie i tolerancję jako podstawowe czynniki wystąpienia innowacji.
Ten ostatni składnik jest jednym z podstawowych wymogów, które trzeba spełnić, by powstał innowacyjny ekosystem, by trafiali do niego utalentowani przedsiębiorcy, z odmiennymi poglądami, zróżnicowani rasowo i kulturowo. Taka odmienność jest akceptowana w Kalifornii, Berlinie czy Londynie. Bez zbudowania otwartego, tolerancyjnego społeczeństwa trudno będzie zatrzymać u nas talenty, nie mówiąc o ściąganiu nowych.
Jedyne co możemy zrobić w tej chwili to odblokować innowacyjność drzemiącą na polskich uczelniach. Jeżeli ona tam jest, bo nikt nie wie jak to naprawdę wygląda. Znam kilku innowacyjnych profesorów czy doktorów, ale czy takie same są całe instytucje? Nie wiem. Uwłaszczenie to sprawdzenie kart.