Od 2007 roku nakłady na naukę wzrosły prawie dwukrotnie. W ciągu 2 lat pensje nauczyli akademickich wzrosną o prawie 10% i przeznaczone zostało na to prawie 6 mld PLN. W feudalny system szkolnictwa wyższego cały czas pompowane są środki. A rektorom cały czas mało. Ich głównym argumentem na to, że jest źle w systemie jest to, że jest za mało pieniędzy. Pytanie jest ile uczelnie pozyskują z biznesu?! W dobrych zagranicznych uczelniach jest to nawet kilkadziesiąt procent. Tymczasem w Polsce są to śmieszne sumy.
Uczelnie nie chcą współpracować z biznesem, ponieważ muszą płacić podatki od dochodu, ich wydatki są kontrolowane, po co im to? Lepiej rozdawać wszystkim po równo. Uczelnie patentują, ale tylko po to by podnosić współczynniki związane z parametryzacją, co podnosi ich budżety, ale już tych patentów nie wdrażają. Są martwe. Wręcz je zabijają.
Uwłaszczenie naukowców to spore ryzyko, ale trzeba je podjąć, bo obecny system wspomagania innowacyjności zupełnie nie działa. – Centra Transferu Technologii nie mają na swoim koncie sukcesów, działają tam ludzie, którzy są raczej zatrudnieni, niż pracują – mówi dr inż. Karol Lityński, prezes Fundacji Centrum Innowacji FIRE. – To, co teraz jest przygotowywane to krok w dobrym kierunku – dodaje Dagmara Strzębicka z Tomorrow Consulting, firmy łączącej biznesmenów z naukowcami.
Pytanie czy minister nauki Lena Kolarska - Bobińska zdecyduje się poprzeć projekt rządowy, który przewiduje, że prawa majątkowe do wynalazków należą w 75% do naukowców. Na razie minister jest zdystansowana. Z jednej strony ogłasza, że ustawę popiera, z drugiej wiadomo, że popiera poprawkę uczelni, która w istocie ukręca łeb reformie.
Od kogo dzisiaj wychodzi inicjatywa komercjalizacji, wdrożenia wynalazków? Od uczelni jako instytucji, od konkretnych naukowców czy od przedsiębiorców?
Dagmara Strzębicka: Inicjatywa najczęściej wychodzi od naukowców, gdyż im najbardziej na tym zależy. Uczelnie robią niewiele, aby wdrażać wynalazki, wystarczy im patentowanie.
Dagmara Strzębicka – partner zarządzający w Tomorrow Consulting CZYTAJ WIĘCEJ
Biznes nie ma misji usprawniania transferu technologii, gdyż jego podstawowym celem jest maksymalizacja zysku. Dlatego biznesmeni nie będą chodzili po laboratoriach w poszukiwaniu fajnych projektów w fazie badawczej. Są jednak gotowi do współpracy, chcą spotykać się i rozmawiać o szansach, gdy projekt ma potencjał rynkowy.
Sporo krytyki spada na przedsiębiorców, zarzuca im się mentalność rodem z PRL-u. Wolą kupić technologię z zagranicy i mieć efekt po kilku miesiącach, niż przez lata inwestować w rozwój własnej.
D.S.: Jest tak jak pan mówi, ale dlaczego to PRL?
Bo tam stawiano na krótkoterminowe myślenie.
D.S.: W biznesie długoterminowe myślenie sporo kosztuje. To nie kwestia myślenia PRL-em, tylko pieniędzmi.
Nie stać nas jeszcze na innowacyjność?
dr inż. Karol Lityński – Prezes Zarządu Fundacji Centrum Innowacji FIRE CZYTAJ WIĘCEJ
dr inż. Karol Lityński: To nie tak. Wobec dużej zmienności warunków prowadzenia działalności, szczególnie ze względu na zmiany przepisów, przedsiębiorcy muszą kierować się zasadą minimalizacji ryzyka i w naturalny sposób skracają horyzont czasowy.
Jeżeli kupujemy maszynę, technologię to za ustaloną cenę uzyskujemy założony efekt w określonym czasie. No chyba, że zdarzy się Dreamliner albo Pendolino. Natomiast wynik prac badawczych jest tylko przewidywany, nie jest pewny, ani co do rezultatu, ani czasu jego osiągnięcia, nie mówiąc już o kosztach.
Ryzyko podejmowane przez przedsiębiorcę, który musi czekać kilka lat i w końcu dowiaduje się, że co prawda, nadal nie ma wyniku, ale trzeba ponieść kolejne koszty, jest zbyt wysokie. A więc to, co oferują nasze środowiska naukowe staje się mało konkurencyjne wobec tego, co oferują producenci urządzeń.
D.S.: Projekty R&D [research and development, prace badawczo-rozwojowe - przyp. naTemat] wymagają siedzenia w laboratorium trzy lata zanim powstanie prototyp. A przedsiębiorcy wolą ponosić tego koszty, więc nie opłaca im się inwestować w tej fazie projektu.
Kto może zmienić ten stan rzeczy? Ministerstwo Nauki? Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, które rozdziela środki z UE? Uczelnie?
D.S.: Nie wiem, kto może zmienić, ani kto powinien, ale do zmiany dążyć będzie ten, kto ma w tym interes. Pytanie, komu i dlaczego naprawdę zależy na poprawie poziomu innowacyjności naszej gospodarki? Na razie jest to raczej przerzucanie odpowiedzialności z jednego na drugiego: z uczelni na władze, z władz na naukowców, z naukowców na biznes, jakby nikomu na tym nie zależało.
Tymczasem wina za taki stan rzeczy nie jest jednostkowa i wynika z braku odpowiednich kompetencji w odpowiednim miejscu na odpowiednim etapie procesu. To, co tę lukę zapełni powinno być proaktywne zarówno w kierunku biznesu i w kierunku naukowców.
Naukowcy nie potrafią, i nie mają obowiązku, oceniać potencjału komercyjnego swojego wynalazku. To absolutnie zrozumiałe, bo są specjalistami w innej dziedzinie. Z kolei inwestorzy kapitałowi oczekują, że przychodzący do nich naukowiec będzie miał już przygotowany projekt biznesowy. Tutaj pojawia się luka, w którą próbowano wstawić różne podmioty.
Centra Transferu Technologii, które właściwie nie działają…
K.L.: Centra Transferu Technologii nie mają na swoim koncie sukcesów, działają tam ludzie, którzy są raczej zatrudnieni, niż pracują. Czasem zajmują się projektami, które mają mało wspólnego z transferem i komercjalizacją technologii. Żeby wydajnie pracowali muszą być motywowani.
A póki co, jako pracownicy administracji uczelnianej, nie są premiowani od sukcesu w postaci osiągniętych efektów finansowych. Ale to tylko wycinek spraw i nie rozwiązuje całości problemu. Podobnie, jak uwłaszczenie naukowców.
Ale to początek drogi ku lepszemu.
K.L.: Tego do końca nie wiadomo. Ministerstwo Nauki podejmowało wiele działań, które miały poprawić przenoszenie innowacyjnych rozwiązań z nauki do biznesu, ale jakoś ciągle nie widzę tutaj wyników.
D.S.: To, co teraz jest przygotowywane to krok w dobrym kierunku, ale zaczynamy właściwie od środka. On ma coś zmienić i zmieni, ale nie do końca wiadomo w którym kierunku. Naukowcy nie chcą być biznesmenami, chcą być naukowcami. A to rozwiązanie, które ma zalety i pcha nas w innym kierunku, wymaga od naukowców, żeby zajęli się biznesem.
K.L.: A co najmniej, żeby sprzedali swój wynalazek.
D.S.: Czyli weszli w czynności biznesowe. To jest ciemna strona proponowanych zmian. Jasna jest taka, że wynalazca będzie miał motywację do dbania o swój wynalazek. Tego też dotyczy nasz wniosek, który złożyliśmy w konkursie Innowacje Społeczne.
Na czym polega państwa pomysł?
D.S.: Chcemy zaproponować rozwiązanie, dzięki któremu naukowcy nie będą musieli stawać się biznesmenami. Chcemy, by nadal mogli być naukowcami.
K.L.: Ale, by naukowiec nadal był odpowiedzialny za wdrożenie projektu, by nie ograniczał się tylko do roli konsultanta, aby nie zdarzała się sytuacja, kiedy powie, że teraz nie ma czasu na konsultacje, bo jedzie na wakacje lub przygotowuje wniosek o grant.
Chodzi o to, by naukowiec odnosił wymierną korzyść, tylko wtedy, kiedy przedsięwzięcie się powiedzie, ale by nie musiał zajmować się pozyskiwaniem finansowania, dbać o opłacenie ZUS-u, załatwienie zaopatrzenia i żeby nie zajmował się innymi sprawami, które są bardzo czasochłonne i wymagają zupełnie innych predyspozycji.
D.S.: Jak najbardziej popieramy zmiany, chcemy, by uczelnie i naukowcy modyfikowali swoje myślenie o wdrożeniach. To dobrze, że politycy zauważyli ten problem. Jednak chcemy pokazać, że jest on znacznie szerszy, niż tylko uwłaszczenie.
Jakie znaczenie ma to, że uczelnie podlegają pod prawo o finansach publicznych?
K.L.: To nakłada na uczelnie liczne obowiązki, stawia bariery na drodze komercjalizacji wynalazków. Największy z nich to obowiązek wyceny wynalazku. Uczelnia za nią płaci, ale nabywca może się rozmyślić, gdy cena jest zbyt wysoka.
D.S.: W Stanach Zjednoczonych, gdzie tak jak teraz w Polsce to uczelnia ma pełnię praw majątkowych, nie ma obowiązku wyceny. Więc posiadanie przez uczelnię własności majątkowej nie jest główną przeszkodą, problemy zaczynają się później.
Dlaczego tam to się udaje, a u nas nie?
D.S.: Oni sprzedając licencję albo technologie aktywnie poszukują nabywców. Aby być aktywnym trzeba zrozumieć na czym ten wynalazek polega, jakie ma znaczenie na rynku i wtedy wie się do kogo pójść. U nas na uczelniach nie ma myślenia o produkcie, nie próbuje się zrozumieć na czym polega potencjał danego patentu, nie mówiąc już o szukaniu inwestora.
Ale w Stanach uczelnie, szukając aktywnie inwestorów, są gotowe ponieść koszty i podjąć ryzyko. Czy nasze też będą w stanie to zrobić?
D.S.: Ależ nasze uczelnie te koszty ponoszą. Płacą za patentowanie, utrzymują Centra Transferu Technologii…
...gdzie często pracuje jedna osoba.
D.S.: No i niech to będzie jedna osoba, ale niech ona będzie odpowiednio zmotywowana i niech ma wiedzę, jak to zrobić.
K.L.: Podmiot finansów publicznych, jakim jest uczelnia publiczna, może prowadzić negocjacje, ale tylko powyżej wycenionej wartości. Powtórną wycenę można zlecić tylko wtedy, gdy znacząco zmienią się warunki rynkowe.
To tak jak domy, których nikt nie chce kupić za średnią cenę, bo pod oknami poprowadzono linię tramwajową lub w pobliżu uruchomiono spalarnię śmieci. Jeśli wycena nie jest akceptowana przez nabywcę, to rektor może zwrócić się do MNiSW o zaakceptowanie niższej kwoty. Już na pierwszy rzut oka widać na pewno nie jest to mechanizm rynkowy..
Kolejny problem jest taki, że uczelnie są rozliczane z patentów - dostają za nie dodatkowe punkty w ewaluacji. Po pierwszej opłacie patentowej, jeśli wynalazek nie został wdrożony, przestają utrzymywać prawo do patentu, bo już więcej punktów nie dostaną.
Czyli pole do popisu ma Ministerstwo Nauki, które mogłoby zmienić zasady oceny uczelni?
K.L.: Albo ukrócić patentowanie za publiczne pieniądze, tylko, w celu poprawy oceny uczelni. Można obserwować różne chaotyczne ruchy. Narodowe Centrum Badań i Rozwoju wymaga by wydatkowanie środków publicznych na opłaty patentowe miało uzasadnienie ekonomiczne.
Z kolei ministerstwo, które nadzoruje NCBiR wdraża wątpliwy program szkoleń dla 40. brokerów innowacji i przyznaje dotację dla 12. inkubatorów innowacji. Ten ostatni program służy finansowaniu wybranych w konkursie Centrów Transferu Technologii po prostu dlatego, że są i nie mają środków na dalszą działalność.
Wystarczy mieć kilka sprzedanych patentów przez uczelnię. W tym wszystkim trudno dostrzec elementy spójnego systemu, a przynajmniej ja tego nie widzę.
Brakuje lidera, który wskazałby kierunek.
K.L.: Żeby nie być gołosłownym, może jeszcze jeden przykład. Ministerstwo Gospodarki przez Agencję Rozwoju Przedsiębiorczości uruchomiło Działanie 3.1 w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka, który służy zaktywizowaniu środowiska wynalazców i umożliwia sprawdzenie, czy ich pomysł ma sens rynkowy. To kluczowy problem komercjalizacji.
Tymczasem, Ministerstwo Finansów wprowadziło podatek dochodowy od aportu. Jeśli więc wycenię mój wynalazek na milion, ale nie mam pieniędzy na założenie i działalność własnej firmy i dlatego szukam inwestora kapitałowego, to od wartości tego pomysłu muszę zapłacić podatek dochodowy.
To absurd. Nie mam na firmę, ale muszę mieć na podatek. W Stanach płaci się podatek przy wyjściu z inwestycji. Jeśli się zarobiło mniej, to płaci się mniejszy podatek.
Każdy ciągnie w swoją stronę.
K.L.: Tak. Potrzebny jest nie tyle lider, co konsensus wszystkich zainteresowanych. Strony muszą się spotykać, dyskutować i wprowadzić optymalne rozwiązania. Jeżeli każdy widzi tylko swój wycinek, a nie działa w ramach spójnego systemu, to może i mamy początek drogi, ale nie wiemy dokąd ona prowadzi.
Poza tym ustawa o uwłaszczeniu naukowców dotyczy tylko pracowników publicznych szkół wyższych. A co z naukowcami z instytutów badawczych i ośrodków Polskiej Akademii Nauk? Czy to, co oni wymyślą jest już nieistotne? Dlaczego, skoro jedni i drudzy pracują w instytucjach finansowanych z publicznych środków, uwłaszczyć mogą się tylko jedni? To nie jest system!
Polska resortowa.
D.S.: Dzisiaj naukowcy, którzy chcą wdrażać, muszą wykazać się wyjątkową zaradnością. To nie jest tak, że ci biedni naukowcy są zakuci w kajdany, i jak tylko się je zwolni, to oni pobiegną ku komercjalizacji. Prawda jest taka, że jeśli jest naukowiec, który chce najbliższe 10 lat poświęcić na komercjalizację swojego wynalazku i stać go na to, bo nie jest jedynym żywicielem rodziny i może zaryzykować, to to zrobi.
Są na to sposoby już dzisiaj. Mamy Michała Mikulskiego z Politechniki Śląskiej, który założył Egzotech, Michał Bieniek stworzył Apeiron, są inni. Problemem jest świadomość, nie bariera strukturalna, przejście od bycia naukowcem do bycia przedsiębiorcą. Tu nie pomoże żadna instytucja.
Tak, naukowcy chyba nie przepadają za biznesem.
D.S.: Jeśli pójdzie pan dzisiaj na jakąś politechnikę i spyta chodzących po korytarzach naukowców o współpracę z biznesem powiedzą o chałturzeniu. To przeszkoda mentalna. Ktoś, kto poświęca się biznesowi po prostu chałturzy. Nawet młody profesor w szczerej rozmowie przejawi pogardę do świata przedsiębiorców.
Zmiana mentalności naukowców w kierunku “biznes jest fajny” jest możliwa, ale to proces zajmujący pokolenia. Ale są możliwe również inne rozwiązania, by naukowcy nie musieli zostawać przedsiębiorcami.
Proponujemy, by współpracował z nimi zaufany menadżer, który ma know-how, kontakty i większą tolerancję na ryzyko. Nie na takich zasadach, że zarabia pensję i ma w nosie co się stanie z naukowcem - manager zarobi dopiero wtedy, kiedy zarobi wdrożony wynalazek.
Na świecie są wyspecjalizowane fundusze, które tak działają i są dedykowane konkretnym branżom. Menadżerowie znają się na danej branży i zajmują się naukowcem i jego wynalazkiem. W zamian nie tylko naukowiec, ale także oni mają udział w zyskach z wdrożenia.
Co się zmieni dzięki uwłaszczeniu?
D.S.: To tylko część rozwiązania. Pomoże tym, którzy chcą, którzy są aktywni. Oni są głośni, znani, ale sami nie przesuną nas w rankingu innowacyjności gospodarek UE. Uwłaszczenie nie zachęci tych, którzy nie chcą wchodzić do biznesu, ale mają świetne pomysły. A tego nam potrzeba, gdyż ich jest większość.
W większości raportów dotyczących diagnoz naszej słabej innowacyjności pojawia się stwierdzenie “bariery świadomościowo-kulturowe” lub podobne, ale nigdy nikt nie zagląda głębiej. A jeśli nie nazwie się problemów po imieniu, to ich nie rozwiążemy. Może zamiast finansowania patentów dla punktów w rankingu, trzeba znaleźć środki na zmianę relacji naukowców z biznesem.
To chyba znowu przykład myślenia krótkoterminowego, bo bariery systemowe można zmienić w kilka lat, a świadomość zmienia się przez pokolenia.
K.L.: I to właśnie relikt PRL-u. Przez wiele lat sektor prywatny był traktowany z pogardą, praca na własnym nie została całkowicie wykorzeniona, ale była traktowana pejoratywnie. Wejście ponownie do tej rzeki jest bardzo trudne i wymaga aktywnych, lecz spójnych działań.
Czy dzieje się już coś, co może zmienić tę mentalność?
K.L.: NCBiR kładzie nacisk na wkład własny przedsiębiorców w projekty badawcze. To ogromna zmiana jakościowa. Odkąd przedsiębiorca musi dołożyć swoje pieniądze do budżetu projektu badawczego, nie pozwoli na to, żeby naukowiec lekceważył jego oczekiwania i uprawiał naukę dla nauki.
On oczekuje wyniku, a jeżeli go nie otrzyma, to NCBiR wezwie go do zwrotu dotacji. Kiedyś, w tzw. projektach celowych przedsiębiorca był kwiatkiem do kożucha, bo bez niego naukowiec nie dostałoby się pieniędzy na badania. A teraz, kiedy przedsiębiorca jest rozliczany z wdrożenia, decyduje się tylko na te projekty, których wyniki mają dla niego sens praktyczny. To niezwykle cenne dla transferu technologii.
D.S.: Nawet nie wie pan jak dzisiaj trudno jest nakłonić naukowca do wdrożenia strategii minimum viable product [rozwinięcie tylko tych funkcjonalności, które pozwolą na pierwsze testy produktu - przyp. naTemat], by ograniczył on “teatr mój widzę ogromny”. Naukowcy nie znoszą kompromisów.
Czyli NCBiR już zmienia system. Co z uczelniami?
K.L.: Dzisiaj mamy patową sytuację. Uczelnie nie mają wykwalifikowanych kadr, które mogą zająć się komercjalizacją. Ponadto, projekt uwłaszczenia naukowców ma swoje pozytywy i negatywy.
Są kraje, tak jak np. Niemcy, które odchodzą od tego systemu. W większości państw UE wynalazki nadal są własnością zatrudniającej instytucji. Ale w końcu ważne, że coś się dzieje. Choć próbowano już wielu rozwiązań.
Na przykład wprowadzenia obowiązku zakładania przez uczelnie spółek celowych, które miałyby się zająć obejmowaniem udziałów w spółkach kapitałowych poprzez wnoszenie do nich aportem praw własności przemysłowej. Tymczasem uczelnie i ich prawnicy szukają sposobów, żeby nie stosować zapisów tej ustawy. A jeśli już je wdrożą, to zastanawiają się, jak to zrobić, żeby zminimalizować koszty utrzymania spółki.
Doceniam aktywność Ministerstwa Nauki, które chce coś poprawić. Martwi mnie jednak brak współpracy innych resortów, mających wpływ na regulacje dotyczące transferu technologii (MG, MF, MIR), bo jest to już ostatnia perspektywa finansowa UE dająca Polsce dostęp do tak dużych środków.
Dlatego ich wydatkowanie powinno służyć osiąganiu konkretnych celów w skali kraju, a nie tylko wdrożeniu sprawnego systemu ich dystrybucji, kontroli i raportowania. Musimy widzieć jakie efekty chcemy osiągnąć, a to najtrudniejsze.
K.L.: Tak, podejmujemy ryzyko, jak zawsze przy wprowadzaniu znaczących zmian w dotychczasowym systemie. Należy mieć nadzieję, że będą przeważać pozytywne skutki, jednak trudno to już teraz jednoznacznie ocenić wobec braku skonkretyzowanej docelowej perspektywy.