Ta książka jeszcze przed premierą rozpalała dyskusje bardziej niż "Resortowe dzieci". Wydawcy straszyli, że będzie jakościowym gniotem, ze strony "Gościa Niedzielnego" pojawiały się ostrzeżenia przed "ideologią gender". Sprawdzamy, czy te przewidywania znalazły poparcie w rzeczywistości.
Podręcznik otwiera wezwanie, od którego realizacji zależy powodzenie pomysłu przekazywania elementarza następnym rocznikom.
Na początku, autorki – do tej pory mówiło się głównie o Marii Lorek – mierzą się z oskarżeniami o "genderyzm". Oto w kąciku zabaw klockami bawią się tylko chłopcy, a w interakcję z niepełnosprawną koleżanką wchodzi "opiekuńcza" dziewczynka.
Warto zaznaczyć, że w klasie - której uczniowie są bohaterami podręcznika - znajduje się chłopiec azjatyckiego pochodzenia Hoan. W klasie nie ma za to - co zrozumiałe - Jarosława i Donalda. Dziwi natomiast brak najpopularniejszych w roczniku 2008 imion jak Jakub, Kacper czy Mateusz oraz Julii i Wiktorii.
W podręczniku dominuje przyjemny styl rysunkowy. Świat przedstawiany jest też jednak w kojarzącym się z folderami deweloperów stylu komputerowych wizualizacji.
Elementarz dość wiernie oddaje realia życia rodzinnego. Nie mogło więc zabraknąć ulubionego gadżetu wielu dzieci.
Na szczęście książka uczy też mądrego korzystania z technologii.
Role w rodzinie elementarz rozdziela miejscami dość konserwatywnie. Mama maluje obrazy, kupuje kwiaty, a tata czyta książki i przeprowadza przez ulicę. Zwraca jednak uwagę, że na 94 stronach nie znajdziemy kobiety "przy garach", a kulinarne zadanie angażuje zarówno chłopca, jak i dziewczynkę.
Elementy gender w rozumieniu Beaty Kempy znaleźliśmy w jednym miejscu i to po dużym powiększeniu.
Podobnie skromnie jest z "europropagandą", którą można dojrzeć tylko w jednym miejscu. Inna sprawa, że niektórym politykom pewnie wystarczy.