Unijni urzędnicy odpowiadają za największe i najbardziej obśmiewane prawne absurdy? Nic bardziej mylnego. Są dziedziny, gdzie polska biurokracja bije na głowę tę z Brukseli. Na przykład polski rolnik, by sprzedać wytworzone w gospodarstwie dżemy czy sery, musi założyć firmę i spełnić dokładnie takie restrykcyjne wymagania, jak wielki koncern spożywczy. Unia tego nie nakazuje, inne kraje takich przeszkód nie stawiają, ale nasi urzędnicy wiedzą swoje.
W powszechnej świadomości niesłusznie funkcjonuje przekonanie, że to Unia Europejska wymusza na nas restrykcyjne, często absurdalne prawo – taką tezę stawia w swoim raporcie Związek Przedsiębiorców i Pracodawców. Właśnie zainicjował kampanię "Zostawcie w spokoju dobrą żywność", w której na przykładzie rolników udowadnia, że polscy decydenci potrafią rzucać pod nogi obywateli większe kłody, aniżeli ci z Brukseli.
Bo jak inaczej nazwać fakt, że w Polsce przestępstwem jest sprzedaż domowych wędlin czy kiełbas własnego wyrobu, jeśli nie założy się firmy? Albo że nielegalny jest handel smacznym domowym chlebem, jeśli nie prowadzi się piekarni?
Przepis batem na rolnika
ZPP zwraca uwagę na dwa podstawowe absurdy. Pierwszy sprowadza się właśnie do tego, że rolnik handlujący owocami swojej pracy musi zarejestrować pozarolniczą działalność gospodarczą, a więc stać się płatnikiem PIT i VAT. Drugi nakłada na niego obowiązek przestrzegania wyśrubowanych norm sanitarnych z rozporządzenia Parlamentu Europejskiego z 2004 roku. Dla jasności: Unia wcale nie ustanowiła takiego obowiązku, ale zastrzegła, że konkretne państwo mogą przyjąć bardziej restrykcyjne przepisy. Polska, ku utrapieniu rolników, z tej możliwości skorzystała.
Kontrast między naszym krajem a innymi członkami UE jest wyraźny.
– Jesteśmy w tej samej Unii, co Włosi, których prawo stanowi, że żywność na małą skalę należy wytwarzać w "czystym pomieszczeniu". W Polsce istnieją całe tomy przepisów, które to opisują i zastępy biurokratów, które mają je egzekwować – mówi Cezary Kaźmierczak, prezes ZPP.
Bez przeszkód sprzedawać dziś można tylko własne, nieprzetworzone plony. Tutaj jednak biurokracja także pozastawiała pułapki. – Standardowa bzdura: nie mogę wprowadzić do obrotu obranej marchewki czy obranych ziemniaków, bo to uznawane jest już za produkcję przemysłową. To wpisuje się w szerszy problem, jakim jest fakt, że przepisy prawa polskiego nie rozróżniają małej produkcji. Proszę sobie wyobrazić, że mam 2-3 krowy i produkuję twaróg, ale nie mogę go sprzedać, jeśli nie spełniam tysięcy reguł sanitarnych – komentuje w rozmowie z naTemat Henryk Dankowiakowski, dyrektor Małopolskiej Izby Rolniczej.
Albo inna niedorzeczność: właściciel gospodarstwa agroturystycznego może serwować swoim gościom przetwory typu konfitury czy dżemy, ale już nie wolno mu sprzedać ich na wynos.
Kto korzysta? Biurokracja i koncerny
Małopolska Izba Rolnicza w porozumieniu z Fundacją Partnerstwo dla Środowiska już rok temu uruchomiła akcję "Legalna Żywność Lokalna", której celem jest zmiana prawa dotyczącego produkcji na małą skalę. Jej autorzy zaproponowali, by rolnicy mogli sprzedawać w swoim gospodarstwie lub na targu niewielkie ilości przetworów (np. oleju, soków i konfitur) po uprzedniej akceptacji technologii produkcji (z mniejszymi wymaganiami, niż teraz). Zbiera też podpisy pod stosowną petycją. Na razie jednak efektów nie widać.
Być może sprawa nabierze tempa po kampanii Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. – Apeluję do rządu, żeby przerwał ten absurd i nie pozwalał na dalsze niszczenie dobrej polskiej żywności. Jeśli ktoś się lubuje w chemicznie „wędzonych” kiełbasach z zawartością mięsa 18 proc. lub w „sokach malinowych” z zawartością soku 0,01 proc., nie bronimy tego. Ale dajcie spokój normalnym ludziom, którzy chcą jeść prawdziwą żywność – mówił na konferencji prasowej Cezary Kaźmierczak.
Zwolennikiem liberalizacji przepisów jest europoseł SLD i były minister rolnictwa Wojciech Olejniczak. – Dzisiaj, jeśli chodzi o produkcję regionalną, przepisy zezwalają na sprzedaż bezpośrednią na obszarze powiatu i sąsiedniego powiatu. Nie wykluczam jednak, że gdzieś jeszcze istnieje ta nadgorliwość urzędnicza i przepisy sanitarne są zbyt wygórowane. Ja jestem za umożliwieniem lokalnego handlu po wypełnieniu minimalnych kryteriów – komentuje dla naTemat.
Pozostaje jednak pytanie, z czego właściwie bierze się ta nadgorliwość? Moi rozmówcy wątpią, że chodzi o jakość produktu. – Nie mogę tego udowodnić, ale myślę, że chodzi o likwidację konkurencji małych producentów w stosunku do dużych koncernów. Jeśli ktoś nie może kupić twarogu u chłopa, idzie przecież do dużego sklepu. Szkoda, że zapomina się o tym, że chłop nie dosypie soli przemysłowej do kiełbasy, ani nie doda do produktu suszu jajecznego niewiadomego pochodzenia. Tyle że państwo z jednej strony promuje ekologiczną i polską żywność, a z drugiej tworzy takie przepisy. Absurd goni absurd – kwituje Henryk Dankowiakowski.