Właśnie kończą się jedne z najbardziej ekstremalnych zawodów na świecie. Piłkarskie “emocje” to przy nich nic

Karolina Pałys
Ma wyczucie równowagi linoskoczka, w rękach fach kilku rzemieślników i umiejętność koncentracji sapera. Wytrzymałością fizyczną i psychiczną bije na głowę dowolnego piłkarza polskiej reprezentacji, choć ten ostatni słysząc o stawce, o jaką toczy się walka w branży tego pierwszego, zjadłby go śmiechem. Ale żeglarzowi startującemu w regatach okołoziemskich musi chodzić o coś znacznie cenniejszego, niż pieniądze, skoro nagrodą w kończącym się właśnie Volvo Ocean Race - wyścigu o trasie mierzącej 45 tys. mil morskich, wiodącej przez cztery oceany i zahaczającej o sześć kontynentów jest… puchar.
Fot. materiały prasowe
Nie, nie będzie “i”. Na nabrzeżu portu w Hadze, gdzie w tym roku ustalono metę wyścigu, nie czekały hostessy z gigantycznym czekiem na milion, ani nawet mniejszym, na “set” tysięcy, bo w Volvo Ocean Race nie ma nagród pieniężnych.

Jako pierwszy do Hagi dotarł Dongfeng Race Team. Podobnie jak członkowie wszystkich innych załóg, ekipa Charlesa Caudreliera przez większą część ostatnich dziewięciu miesięcy spała mniej niż cztery godziny na dobę, żywiła się bezsmakowymi produktami jedzeniopodobnymi, chodziła nieustannie przemoczona i myślała tylko o jednym: jak żeglować jeszcze szybciej, jeszcze sprawniej, jeszcze efektywniej.
Fot. materiały prasowe
Symbolem tego, że to właśnie oni najdalej przesunęli granice własnych możliwości i wycisnęli ze swojego jachtu ile tylko się dało, był puchar. Przechodni. Na dodawanych co trzy lata tabliczkach widnieje nazwa zwycięskiego jachtu. Z nazwiska wymieniony jest tylko skipper. Pozostali członkowie załogi muszą się zadowolić wyczytaniem swoich nazwisk z kartki przez speakera.
Fot. materiały prasowe
Mimo to, momentu, w którym mogli w końcu całkowicie zasłużenie przytulić do piersi 9 kilo oblanego srebrem aluminium żaden z członków Dongfeng Race Team prawdopodobnie nie zamieniłby nawet na pulę kontraktów reklamowych obojga Lewnadowskich. Dlaczego? Bo wygrana w Volvo Ocean Race to dla wielu coś na podobieństwo zdobycia K2 od najbardziej niedostępnej strony.


Ryzyko jest równie wysokie: w pierwszym wyścigu z serii zginęło trzech żeglarzy, w tym roku - jeden. W obu dyscyplinach szansa na wygraną wzrasta wraz z doświadczeniem, ale nawet najwytrawniejsi wyjadacze nie mogą być pewni, że staną na podium, czy nawet że dopłyną bezpiecznie do mety.
Fot. materiały prasowe
W tegorocznym VOR na czele jednego z teamów stał Bouwe Bekking - Holender, który w takiej formule opływał świat już po raz ósmy. Z gąską witał się wielokrotnie, ale również i tym razem sprzed nosa sprzątał mu ją inny morski “lis”. Trudno więc wyobrazić sobie poziom determinacji, z jakim wsiadał na jacht i zawód, jaki towarzyszył mu w na mecie. I choć niewykluczone, że 55-letni Bekking jeszcze kilka razy przepłynie świat dookoła, to na ikonicznym pucharze swojego nazwiska nie zobaczy:tegoroczne Volvo Ocean Race było ostatnim wyścigiem z tego cyklu.
Bouwe BekkingFot. materiały prasowe
Okołoziemskie regaty, których historia pod obecnym szyldem, rozpoczęła się 20 lat temu zmieniają bowiem formułę. Kolejne odbędą się już pod inną nazwą, co patrząc wstecz nie jest sytuacją nową. Jego pierwszym sponsorem był Whitbread - producent piwa, po kilku edycjach rolę tę przejęło Volvo.

Tegoroczna data graniczna to dobra okazja aby zadać sobie pytanie, które pojawi się w głowie wszystkich tych, którzy celowo lub przypadkiem trafią kiedyś na start jednego z etapów zawodów żeglarskich podobnej skali: dlaczego nigdy wcześniej ich nie śledziłem?

Łódka jest jedna, burty są dwie
Najprostsza odpowiedź może brzmieć: bo całe twoje doświadczenie żeglarskie mieści się na selfie z Darem Pomorza w tle, co tak naprawdę nie powinno to być gigantyczną przeszkodą - lęk wysokości nie wadzi przecież nikomu, aby kibicować skoczkom narciarskim, a w wielu przypadkach nie jest nawet przeciwwskazaniem do wygłaszania eksperckich komentarzy.
Fot. materiały prasowe
Faktem jest, że chcąc zagłębiać się w technikalia, śledzenie regat może być dla laika równie trudne, co rozpracowanie zasad konkursów pszczelarskich. Z drugiej strony, Volvo Ocean Race można traktować bardziej pobieżnie - jako ekstremalnie emocjonujący wyścig, którego początki historii, co warto podkreślić, pisali również Polacy.

Copernicus wczoraj i dziś
Na starcie pierwszego Whitbread Round the World Race w 1973 roku stanęły dwie polskie jednostki: Copernicus i Otago. Załoga pierwszej z nich planowała ambitnie wziąć udział we wszystkich etapach, co dla najmniejszej zgłoszonej do wyścigu jednostki musiało być gigantycznym wyzwaniem. Okazało się jednak, że załoga Zygfryda Perlickiego niewielki metraż nadrabiała determinacją - Copernicus do mety dopłynął szczęśliwie.
Fot. materiały prasowe
Mało tego: konstrukcja wykonana w Gdańskiej Stoczni Jachtowej “Stogi” pływa do dziś. Po generalnym remoncie stanęła ponownie na starcie jednego z etapów Volvo Ocean Race. Z okazji zamknięcia kolejnej karty historycznych regat, Copernicus, razem z innymi doświadczonymi jednostkami, wystartował w wyścigu legend. Na pokładzie polskiego statku nie zabrakło również jednego z członków oryginalnej załogi - Bronisława Tarnackiego.
Fot. materiały prasowe
Ci, którzy mieli okazję być w Goeteborgu w dniu startu startu 11. etapu, przechodząc koło malutkiego Copernicusa przecierali oczy ze zdumienia. Dąb, mahoń i sklejka, z których wykonano jacht to dla wielu młodszych uczestników Volvo Ocean Race materiały niemal anegdotyczne. Budulcem współczesnych łodzi jest ultralekkie włókno węglowe. I nawet jeśli ktoś miałby chęć na powrót do technicznej przeszłości, w głównym wyścigu nie miałby szans - wszystkie załogi płyną na identycznych jachtach Volvo Ocean 65, wykonanych w tej samej stoczni.

Team spirit do potęgi
Zwycięstwo w okołoziemskich regatach sprowadza się więc do umiejętności żeglarskich, a właściwie sumy umiejętności, którymi dysponuje załoga. Pokład jachtu tego typu to nie miejsce dla indywidualistów: na łodzi nikt nie ma swojego łóżka, bo śpi się w systemie zmianowym, a powierzchnia życiowa na trasie etapu ogranicza się do kilkudziesięciu metrów kwadratowych.
Fot. materiały prasowe
Żeglarskim życiem kieruje więc zasada: “Najpierw drużyna, potem rodzina”, bo pomiędzy członkami teamu siłą rzeczy wytwarzają się więzi porównywalne, a czasem może nawet silniejsze, niż te, które łączą ich z krewnymi, a kontakty z bliskimi przez czas przygotowań i wyścigu są sporadyczne. Bezgraniczne zaufanie jest więc kluczowe, bo stwierdzenie, że podczas regat twoje życie jest w rękach kolegów i koleżanek z teamu nie jest żadną przesadą.
Fot. materiały prasowe
Doskonale wie o tym Annie Lush, która rozpoczęła tegoroczne regaty w teamie Brunel. Jej udział był niestety krótki: w trakcie trzeciego etapu miała poważny wypadek. Znalazła się w polu rażenia uderzającej o pokład fali. Siła żywiołu złamała Brytyjce trzy kości, o czym Lush dowiedziała się jednak dopiero na lądzie.
Annie LushFot. materiały prasowe
Warto uzmysłowić sobie, że do incydentu doszło na pełnym morzu, w miejscu, z którego w linii prostej bliżej jest do stacji kosmicznej niż najbliższego szpitala. W sytuacji, w której przeciętny człowiek w najlepszym wypadku zacząłby lekko panikować, Lush tylko przez chwilę myślała o własnym samopoczuciu: - Bałam się właściwie tylko w momencie, kiedy znieśli mnie pod pokład. Leżałam tam sama, bo reszta musiała przecież pilnować kursu. Próbowałam ocenić sytuację i kiedy stwierdziłam, że mogę ruszać kończynami, doszłam do wniosku, że nie jest aż tak tragicznie - wspomina.
Fot. materiały prasowe
W jej relacji z wypadku słowo “ból” pojawia się sporadycznie, żeby nie powiedzieć wcale. Dominują sformułowania: “poczucie winy” i “rozgoryczenie”: - Najgorsze w tym wszystkim było poczucie winy. Czułam się okropnie. Widziałam, jak Louis, z którym trzymałam wachty, staje się coraz bardziej i bardziej wyczerpany. Ja leżałam i nie miał go kto zmienić. Patrzenie jak się męczy i to, że nie mogłam mu pomóc było najgorsze - twierdzi.

Dowodem na to, że żeglarze przynajmniej organy wewnętrzne mają zbudowane z innej gliny, jest fakt, że już po kilku dniach Lush wstała z łóżka: - Starałam się trochę pomagać na pokładzie. Oczywiście, nie byłam specjalnie przydatna, ale przynajmniej nie siedziałam bezczynnie - tłumaczy.
Fot. materiały prasowe
Ekstremum w czasie rzeczywistym
Wypadek Lush śledził na bieżąco cały świat, jak z resztą całe regaty. Na każdy z pokładów swoje stanowisko miał tak zwany OBR - On Board Reporter, którego zadaniem było dokumentowanie na bieżąco wszystkich wydarzeń. Brzmi jak najlepsza dziennikarska fucha na świecie? Być może, choć łatwo zdecydowanie nie jest..
Fot. materiały prasowe
- W tym wyścigu mieli z pewnością ciężkie zadanie. Reporterzy zmieniali jednostki co etap, więc trudniej im było zżyć się z poszczególnymi zespołami. Poprzednio byli częścią jednej drużyny. Poza tym mogli pomagać załodze w dużo większym stopniu, na przykład z przygotowaniem posiłków. Jeśli robisz jedzenie, zdecydowanie jesteś lubiany, a ktoś komu przyniesiesz obiad albo kawę znacznie chętniej odpowie na twoje pytania - śmieje się Annie.

Roszady reporterów pomiędzy łodziami miały sprawić, że przekaz z etapu na etap będzie coraz bardziej różnorodny. To chyba jednak smaczek, który dostrzegą tylko najbardziej doświadczeni żeglarsko obserwatorzy. Ci, którzy dopiero odkryli bazę multimediów wyprodukowanych przez zespół OBR-ów i tak zamiast na wyłapywaniu różnic w charakterach poszczególnych relacji skupią się powstrzymywaniu przed upadkiem szczęk lecących na podłogi. Powiedzieć, że są niesamowite, to właściwie przemilczeć sprawę
Fot. materiały prasowe
Regaty Volvo Ocean Race przechodzą do historii - przed uczestnikami już tylko ostatni etap: krótki, odbywający się 30. czerwca w haskim porcie tzw. In-Port Race. Do obserwacji warto jednak włączyć się nawet na końcówkę. Nawet tyle wystarczy, żeby połknąć żeglarskiego bakcyla i zacząć niecierpliwe odliczać dni do kolejnego okołoziemskiego wyścigu.
Fot. materiały prasowe