To byłaby katastrofa. Wirus dotarł tam, gdzie w fatalnych warunkach może żyć około miliona ludzi

Katarzyna Zuchowicz
Dwa przypadki zarażenia koronawirusem odnotowano w regionie Sinciangu w zachodnich Chinach. To ogromna, słabo zaludniona, prowincja, pięć razy większa od Polski. Region znany jest m.in. z tego, że właśnie tu znajdują się obozy dla ok. miliona muzułmańskich Ujgurów, które chińskie władze nazywają "centrami kształcenia zawodowego". Co by było, gdyby wirus dotarł również do nich?
Obozy dla muzułmańskich Ujgurów w zachodnich Chinach. Według mediów ma w nich przebywać około miliona osób. fot. screen/https://youtu.be/swCf6Z5REwI
O dwóch przypadkach zarażenia w Sinciangu (Xīnjiāng) pisał "The Wall Street Journal", informację przekazało również Radio Free Asia (RFA). Ot, gdzieś w Chinach, niewielu zwróciło na to uwagę. W ostatnich dniach większą przywiązywano do tego, że wirus dotarł do Europy, czy USA.

Ale "Business Insider" połączył fakty. "Jeśli wirus rozprzestrzeni się w Sinciangu, około miliona muzułmańskich Ujgurów, więzionych w obozach, może być narażonych na zakażenie" – napisał kilka dni temu. Gdyby do tego naprawdę doszło, konsekwencje mogłyby być przerażające. "Business Insider" wskazuje na straszne warunki sanitarne w obozach, zatłoczone cele, brak higieny. "Życie miliona ludzi byłoby zagrożone" – czytamy słowa Dolkua Isy, szefa Światowego Kongresu Ujgurów.


Pranie mózgów i represje
Sinciang to region autonomiczny, trzy razy większy od Francji, w którym żyje około 10 mln muzułmańskich Ujgurów. To tureckojęzyczna mniejszość etniczna – największa islamska w Chinach – która stanowi tu ok. 45 proc. mieszkańców. Na drugim miejscu są Chińczycy Hen.

Po 1989 roku Ujgurzy zaczęli domagać się oddzielenia swojego regionu od Chin. Pojawił się ruch separatystyczny Islamski Ruch Wschodniego Turkiestanu, który miał powiązania z Al-Kaidą.
I właśnie tu, jak podaje "Business Insider", obozów dla Ujgurów w Sinciangu może być ponad 400.

W listopadzie ubiegłego roku zrobiło się o nich bardzo głośno – za sprawą wycieku dokumentów Komunistycznej Partii Chin, które pierwszy raz pokazały skalę indoktrynacji, represji i terroru wobec Ujgurów w obozach.

To był przełom, bo wcześniej chińskie władzy twierdziły, że to żadne obozy, tylko ośrodki kształcenia zawodowego, centra reedukacyjne "dla chętnych", które od 2016 roku budowano w Sinciangu dla islamskich separatystów, w ramach – jak twierdzono – walki z terroryzmem.

Z dokumentów, o których dowiedziała się opinia publiczna, wynikało zupełnie coś innego.
Trafiły one do Międzynarodowemu Konsorcjum Dziennikarzy Śledczych. "Nigdy nie pozwolić na ucieczkę", "Zwiększyć dyscyplinę i kary" – brzmiały dwa z punktów.

Dokumenty zawierały szereg instrukcji, łącznie z tym, że drzwi mają być zamykane na dwa zamki. "Studenci powinni zachowywać stałą pozycję w trakcie snu, stałą stojąc w kolejce. Mają stałe miejsca w klasie, stałe w czasie zajęć, a ich zmienianie jest surowo zabronione" – wymieniało BBC.

Albo: "Wprowadź normy oraz dyscyplinę dla takich czynności, jak wstawanie, poranne apele, mycie, chodzenie do toalety, porządki, jedzenie, nauka, spanie, zamykanie drzwi i tym podobne".

Z dokumentów wynikało również, że zatrzymani mogli opuścić obóz tylko wtedy, kiedy udowodnili, że zmienili swoje zachowania, wiarę, również język.

Świat z niedowierzaniem przyjmował te informacje. Organizacje praw człowieka biły na alarm, krzyczały o łamaniu praw Ujgurów, o torturach stosowanych wobec zatrzymanych, o drutach kolczastych wokół obozów. Chiny zaprzeczały, oskarżały Amerykanów o oczernianie władz w Pekinie. Straszna higiena
Ale nie był to jedyny aspekt. Drugim były warunki. I to one, gdyby dotarł tu koronawirus, mogłyby okazać się decydujące. "Business Insider" opisuje teraz relację jednego z Ujgurów, który był w obozie Karamay: "Dzielił pomieszczenie z 45 osobami, musieli spać na zmianę, bo tak mało było miejsca".

Z relacji byłych więźniów wynikało, że w ogóle było za mało snu, a higiena była straszna. "W każdym pomieszczeniu było plastikowe wiadro jako toaleta. Każdy więzień miał dwie minuty dziennie na toaletę, a kosz był opróżniany raz dziennie" – opowiadała jedna z kobiet dziennikowi "Haaretz".

"Według byłych więźniów obozy są brudne, jest fatalna infrastruktura. To idealne podłoże do rozwoju choroby" – czytamy.

I teraz wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby w takich warunkach pojawił się tam koronawirus. Lub jakikolwiek inny.