Upada mit genialnego stratega z Nowogrodzkiej. Kaczyński potyka się o własne nogi

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Dekompozycja obozu władzy jest faktem. I nie chodzi tylko o część wierzgającego w sprawie wyborów Porozumienia. Cała Zjednoczona Prawica jest w kryzysie, o czym najdobitniej świadczy wywiad, jakiego w tym tygodniu Jarosław Kaczyński udzielił „Gazecie Polskiej”. Tłumaczy w nim swoim sympatykom - zapewne lekko zdezorientowanym ostatnim politycznym przesileniem - że różnorodność opinii w ramach koalicji nie jest niczym złym, że to wręcz dzięki niej „jesteśmy w stanie odnosić zwycięstwa, a przez to sprawować władzę”.
Co się dzieje w PiS? Pisze Karolina Lewicka Fot. Albert Zawada / AG
Trudno uwierzyć w szczerość tych deklaracji, skoro do tej pory prezes preferował model wodzowski, a nie deliberatywny. Model jednej, w dodatku zaciśniętej pięści, a nie żmudnego dochodzenia do kompromisu z partnerami. Dlatego im głośniej wybrzmiewają hasła, że Zjednoczona Prawica trzyma się mocno, tym bardziej wiadomo, że się chwieje. Jasno napisał o tym jeden z prorządowych portali: że projekt traci rację bytu i musi – by przetrwać – poukładać się na nowo, włącznie z nową umową koalicyjną i korektą personalną.

Źle się dzieje w państwie pisowskim


Zastanówmy się teraz, dlaczego? W teorii struktur sieciowych występuje zjawisko zwane tendencjami odśrodkowymi. Pojawiają się one wówczas, gdy któryś z uczestników układu zaczyna postrzegać swoją pozycję i sytuację jako nie dość korzystną i chce to zmienić. Wówczas zaczyna się walka buldogów pod dywanem, w zasadzie niewidoczna dla postronnych obserwatorów, bo - jak kiedyś tłumaczył to Stefan Kisielewski - „coś się rusza, rozumiesz, ale kto kogo gryzie, nie wiesz”. Ostatnio zabrakło jednak dywanu i w końcu widać wszystko, jak na dłoni. Frakcje rzuciły się sobie do gardeł w świetle jupiterów i telewizyjnych kamer. Jest kilka przyczyn tego stanu rzeczy.


Czytaj także: Coraz większe ryzyko klęski Dudy w wyborach. "Jeśli przegra, będzie zawdzięczał to Gowinowi"

Po pierwsze: ostatecznie i definitywnie upada mit genialnego stratega z Nowogrodzkiej, nawet wśród ludzi prezesowi najwierniejszych. Wypadki także tych ostatnich tygodni udowodniły, że nie rozgrywa on żadnej partii szachów, tylko nieudolnie próbuje zarządzać chaosem, do którego sam doprowadził. Że potyka się o własne nogi i wiedzie swój obóz na manowce. A teraz jeszcze poniósł spektakularną klęskę - musiał zboczyć z obranego kursu ku majowym wyborom. Nie tylko dlatego, że został przyparty do muru przez Gowina, a stare metody werbowania szabel – kija i marchewki – nie dały rezultatów.Kaczyński musiał stanąć w prawdzie: mając cały aparat państwa w garści i ręcznie zarządzając ludźmi, i tak nie byłby w stanie przeprowadzić pocztowej operacji. Rzeczywistość zaskrzeczała i jednak mu udowodniła, że białe jest białe, a czarne czarne. Może teraz swoją polityczną wolę wsadzić do kieszeni - nie dał rady, wszyscy to widzą i wiedzą.

PiS próbuje teraz rozpaczliwej ucieczki do przodu – chciałby grubą kreską odkreślić wydarzenia ostatnich tygodni i przejść do nowego otwarcia. Ale skala kompromitacji jest potężna, a pytania o polityczną odpowiedzialność będą wracać.

Po drugie, także w polityce swoją rolę odgrywa generalska para: czas i biologia. Wiadomo, że prezes ma już swoje lata na karku, młodszy nie będzie. Zatem rozważania o jego politycznej emeryturze przestają być hipotetyczne, jak było to jeszcze za pierwszego rządu PiS. Siłą rzeczy, orientacja na prezesa w tej kadencji będzie słabła, a obóz władzy jest już zbyt rozległy, by Kaczyński nadal mógł pociągać za wszystkie sznurki. Niby może kontrolować każdego, ale nie jest w stanie kontrolować wszystkich. To zaś uruchamia realną walkę o schedę, a delfinów mamy wielu.Wśród poważnych graczy jest obecny premier.

Jednak Morawiecki to wciąż homo novus w PiS-ie. Pojawił się w tym środowisku dopiero po zwycięstwie w 2015 roku i w ciągu dwóch lat zgarnął całą pulę - został szefem rządu, bo zrobił wrażenie na Kaczyńskim. Starzy działacze – od weteranów Porozumienia Centrum, po tych, którzy przetrzymali przy prezesie wszystkie klęski wyborcze PiS-u za supremacji Platformy – z trudem przełknęli tę nominację. Chętnie się odegrają.

Weekendowy kryzys miał być zresztą próbą wyautowania Morawieckiego przez sprzymierzonych Ziobrę, Szydło i Brudzińskiego. Chwilowo się nie udało, ale już w poniedziałek premiera podgryzł Jacek Sasin, twierdząc, że to Morawiecki zlecił Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych druk kart wyborczych. Widać, że „stary” PiS usiłuje najpierw zmarginalizować szefa rządu jako ciało obce bez żadnego zaplecza w partii, a później płynnie przejdzie do rozgrywki już między sobą.

Czytaj także: Rola Kurskiego i Ziobry w kryzysie w PiS? "DGP" o kulisach wyborczego chaosu w obozie władzy

Także Gowin gra w swoją grę, której celem jest zbudowanie czegoś własnego w centrum po rozpadzie Zjednoczonej Prawicy, Ziobrze zaś marzy się rewolucja, po której weźmie pełnię władzy i wszystkich za pysk. Ot, dwa bieguny, a i pośrodku mnóstwo politycznych ambicji i aspiracji – Błaszczak, Kurski, Sasin, Suski, czy młode wilki: Dworczyk, Fogiel, Schreiber, Warchoł, Kaleta...

Po trzecie, kryzys w obozie władzy uruchomił pragnienie, by już teraz wywrócić dotychczasowy stolik i poukładać strefy wpływów na nowo, zanim jeszcze dojdzie do ostatecznej rozgrywki o władzę nad tą częścią sceny politycznej. Dla każdego członka Zjednoczonej Prawicy to szansa, by wyszarpać dla siebie nieco więcej władzy, wpływów, synekur. Gra niewątpliwie warta świeczki. A przy okazji mocno angażująca. Obóz władzy będzie się zajmował niemal wyłącznie sam sobą, a tego wyborcy nie znoszą.

Po czwarte wreszcie, zmieniła się sytuacja. Rządzących czeka marsz pod górkę i pod wiatr. Recesja gospodarcza i budżetowe pustki szybko dadzą się we znaki. Słabnie też efekt „gromadzenia się wokół flagi”, czyli zawierzania rządzącym w chwili kryzysu. Na początku epidemii większość Polaków dobrze oceniała działania władzy, teraz trend się odwrócił – w najnowszym sondażu CBOS więcej jest tych, którzy działania rządu oceniają źle.

Historia lubi się powtarzać


Wyborczy chaos, który rozpętał nam Kaczyński jako żywo przypomina korkociąg, w jaki wpadł PiS w ostatnim roku swoich pierwszych rządów. Zdymisjonowanie Kazimierza Marcinkiewicza i chwycenie steru władzy przez prezesa uruchomiło lawinę politycznych katastrof, jak choćby chocholi taniec z Andrzejem Lepperem. Kaczyński najpierw wyrzucił go z rządu, bo „z ludźmi o marnej reputacji nie wolno rozmawiać”, by dosłownie kilka dni później – późną nocą i bez udziału mediów – wręczyć mu nominację na wicepremiera. Wcześniej PiS próbował przeciągnąć na swoją stronę posłów Samoobrony, co skończyło się aferą taśmową (Adam Lipiński korumpujący Renatę Beger w jej pokoju poselskim), później zaś upolitycznione służby zaczęły preparować na Leppera haki (afera gruntowa). Do tego śmierć Barbary Blidy, uwiedzenie przez agenta Tomka Beaty Sawickiej czy akcja wobec kardiochirurga Mirosława Garlickiego. Sam PiS sprowadzał na siebie kolejne plagi egipskie, sam też oddał władzę, ogłaszając przyspieszone wybory – dla PiS-u przegrane.

Rację zatem mają ci, którzy uważają, że PiS może przegrać jedynie sam ze sobą. Aktualnie jest ku temu na najlepszej drodze. Jeszcze lideruje sondażom, ale procentowo słabnie. Morale obozu władzy uległo załamaniu. Nikt już nikomu nie ufa, sojusze są doraźne. Inicjatywa strategiczna wymyka się z Kaczyńskiemu z rąk – zaczęło się gnicie władzy. Jeśli będzie się jakoś trzymała, to tylko dzięki słabości oraz indolencji opozycji. Ale to już zupełnie inna historia.

Czytaj także:

"Uratowaliśmy wybory prezydenckie". Absurdalny wywiad Kaczyńskiego w "Gazecie Polskiej"