Przewodnik po USA inny niż wszystkie! "Wroną po Stanach" warto przeczytać i powiem wam, dlaczego

Adam Nowiński
Na rynku co jakiś czas pojawia się jakiś przewodnik po Stanach Zjednoczonych. Najlepsze z nich, moim skromnym zdaniem, to te napisane przez polskich korespondentów zagranicznych, którzy w USA mieszkali lub nadal mieszkają. I "Wroną po Stanach" jest właśnie takie, a nawet o wiele lepsze, a oto, dlaczego.
Marcin Wrona napisał arcyciekawy przewodnik po USA. Fot. materiały autora książki
Marcin Wrona jest amerykańskim korespondentem telewizji TVN. Mieszka w Stanach Zjednoczonych od 2006 roku. Dziennikarz jest więc specem od Stanów i widać to w jego najnowszym przewodniku "Wroną po Stanach".

Powiem szczerze, że z początku byłem sceptycznie nastawiony do kolejnej książki o USA, która przedstawia, jak wygląda tam życie i co warto zwiedzić. Przeczytałem ich już kilka i mam swoich faworytów, notabene też są one autorstwa korespondentów zagranicznych.

I spotkało mnie ogromne zaskoczenie, bo Wrona nie tylko przedstawia swój punkt widzenia w formie rodzinnej opowieści / pamiętnika ze swoich wojaży po USA, ale daje także pole do popisu swoim dzieciom: Mai i Jankowi, którzy dzielą się z czytelnikami swoimi opiniami na temat poszczególnych stanów i atrakcji, które można tam spotkać.


Przewodnik Wron po USA to nie tylko barwne opisy okraszone przezabawnymi anegdotami, ale także tematy poważne. Autor ukazuje zmiany, jakie w Stanach wprowadziła pandemia koronawirusa.

Fantastyczny jest także wątek kulinarny. Tak, kulinarny, dobrze czytacie. Autor nie tylko opisuje konkretne restauracje i serwowane tam dania, ale sam dzieli się przepisami na ciekawe (nie tylko amerykańskie) potrawy! I powiem szczerze, że robi to z iście makłowiczowską finezją i polotem.

Skąd taki dobór konwencji i czy Marcin Wrona to drugi Robert Makłowicz? Z tymi pytaniami zwróciłem się do samego autora.

***

Czytałem wiele przeróżnych poradników, przewodników, ale pański jest wyjątkowy. I nie chodzi tylko o zabawne anegdoty i naprawdę świetne opisy miejsc oraz osób. Nie wiem, czy to specjalny zabieg, ale urzekające jest to, że jest to dzieło rodzinne, jeśli można tak to ująć. W końcu nie wszyscy udają się do Stanów sami, zabierają ze sobą rodziny i dobrze jest znać opinię o różnych miejscach nie tylko dorosłego, ale także nastolatków.

To, że Maja i Janek włączyli się do pisania to ogromna zasługa Eweliny Burskiej z wydawnictwa, która niby od niechcenia pewnego dnia rzuciła – a może dzieci by też coś napisały? Spodziewałem się mega oporu ze strony dzieciaków (niewielki był) a tu w zasadzie bez ofiar doszliśmy do porozumienia. Janek jest małomówny i to widać, Maja uwielbia pisać i to też widać.

Może to zabrzmieć mało poważnie, ale nie myślał pan o swoim programie kulinarnym? Bo czytając pana opisy różnych potraw i restauracji, w których są podawane, to szczerze, za Atlantykiem Robert Makłowicz miałby poważną konkurencję, jeśli chciałby pan poopowiadać o kulinarnej odsłonie Ameryki przed kamerą!

Jasne, że myślałem o programie kulinarnym tylko kto chciałby oglądać gotującego Wronę??? Uwielbiam gotować, choć najczęściej jest to gotowanie czysto użytkowe – pichcę coś na szybko, żeby nakarmić dzieciaki i gnam dalej do obowiązków.

Jest jeszcze jeden problem z moim gotowaniem, jak już coś zrobię to chcę to zjeść a jak zacznę jeść jakieś smakołyki to błyskawicznie przybywa mi kilogramów. Ale clam chowder czy quesadilla to są dania, które są w stanie przełamać każde zobowiązanie do walki z nadwagą.

Kiedy po raz pierwszy przyleciał pan do Stanów, co pan wtedy czuł? Jakie było pana pierwsze wrażenie po przylocie?

To ciekawe, że Pan o to pyta, bo słowo "czuł" idealnie tu pasuje. Jak sobie teraz o tym myślę, to jedną z pierwszych rzeczy, na jakie zwróciłem uwagę, był inny zapach na lotnisku. Nie potrafię go określić. To jest zapach amerykańskich biurowców, lotnisk czy hal sportowych.

To był rok 1991 i wtedy dla dwudziestodwuletniego dziennikarza z Polski wychodzącej z komuny wszystko było nowe i inne. Ale pamiętam, że wtedy postanowiłem sobie, że kiedyś będę chciał zamieszkać w Ameryce, żeby poznać ten kraj. No i zamieszkałem i trochę go poznałem.

USA od zawsze kojarzyły się Polakom z krainą dobrobytu. To tutaj przecież można było realizować swój "american dream", a przykłady osób, które to zrobiły, przytacza Pan w swojej książce. Ale w ciągu kilku ostatnich lat kraj ten chyba mocno się zmienił. Czy trudniej jest teraz spełniać tu swój "amerykański sen"?

Gdy mówię znajomym w Polsce o niewyobrażalnych obszarach nędzy w Ameryce stukają się palcem w czoło. Gdy mówię, że cena ubezpieczenia zdrowotnego jest tak wielka, że potrafi zjeść połowę pensji mało kto mi wierzy.

Ameryka stała się bardzo droga, czasy gdy nasi rodacy przylatywali tam na zakupy bezpowrotnie minęły. Bo ceny poszły w górę, a dolar nie kosztuje już dwóch złotych. Na porządku dziennym są tu ludzie, którzy ciągną pracę w dwóch, trzech miejscach naraz, żeby przeżyć. To zaczęło się wiele lat temu i z roku na rok narasta.

Czy wpływ na to miał prezydent Donald Trump? Jak bardzo USA zmieniły się przez jego prezydenturę?

Nie chcę rozmawiać o polityce, na szczęście w książce "Wroną po Stanach" udało mi się uniknąć polityki. Ale gdy wyborczy kurz opadnie, wiele osób zda sobie sprawę, że nic nie jest tylko złe albo tylko dobre. Każda moneta ma dwie strony jak to mawiają Amerykanie.

W pana książce delikatnie zarysowuje Pan pewne podziały w USA, określenia typu "Ameryka B", czy różnice między mieszkańcami poszczególnych rejonów tego kraju. W Polsce widzimy jedynie to, co chce się nam pokazać, a ostatnio są to na ogół podziały głównie polityczne. Coraz bardziej zaczynają one przypominać nasze polskie podwórko. Czy ta polaryzacja amerykańskiego społeczeństwa jest rzeczywiście tak głęboka?

Podam prosty przykład. Mam grupę przyjaciół, Amerykanów, z którymi trzymamy się bardzo blisko od wielu lat. Od jakiegoś czasu świadomie unikamy rozmawiania o polityce, bo za bardzo się lubimy, żeby pozwolić sobie na to, by nasze różnice w poglądach doprowadziły do zniszczenia naszej przyjaźni. Tak, te podziały są wielkie, ale nie od roku czy dwóch lat, one narastały i narastają od przynajmniej kilkunastu lat.

W pana książce możemy znaleźć opis wielu ciekawych miejsc w Waszyngtonie. A co z ludźmi, którzy tam mieszkają? Podobno są specyficzni, lekko snobistyczni...

Waszyngton jest specyficzny. Koleżanka kiedyś tak wyjaśniła mi różnicę między "elitą" Waszyngtonu a śmietanką Nowego Jorku. W Waszyngtonie liczy się władza – jeśli coś znaczysz ludzie podejdą do ciebie na bankiecie i będą z tobą rozmawiali.

W Nowym Jorku liczą się pieniądze i to decyduje o tym kto będzie chciał z tobą rozmawiać. Zdecydowanie bardziej lubię małe, stare amerykańskie miasteczka Środkowego Zachodu.

Praca korespondenta, a zwłaszcza w okresie kampanijnym musi być bardzo absorbująca. Kiedy znajduje pan czas na pisanie?

Finisz kampanii prezydenckiej i same wybory, a potem liczenie głosów po oznaczały jedno – cztery góra pięć godzin snu i praca na wysokich obrotach. Skutek tego był taki, ze po wyborach zdarzyło mi się coś niewyobrażalnego – szeroko ziewnąłem na antenie!

Czas na pisanie był na początku pandemii i na wakacjach w Misissippi, tam kończyłem rozdział o amerykańskim południu.

Jak w USA zaczął szaleć covid, czy miał pan taką chwilę zwątpienia, że trzeba było zostać w Polsce?

Na szczęście mam niezłe ubezpieczenie zdrowotne w Ameryce. Ale gdy Nowy Jork ugiął się pod liczbą zakażeń i hospitalizacji wiosną 2020 nie mogłem uwierzyć w to co się dzieje. Musimy pamiętać, że Ameryka to bogaty kraj, w którym opieka zdrowotna jest przemysłem nastawionym na zysk i to okazało, że to podejście sprawiło, że system zaczął dusić.

Na szczęście szybko rozpoczęły się zakupy sprzętu na szeroką skalę, liczba testów błyskawicznie rosła i jakoś Stanom udało się z pierwszej fali wyjść obronną ręką.

W książce dużo miejsca poświęca pan także porównaniom tego, jak USA wyglądały przed pandemią, i jak ona zmieniła życie Amerykanów. Bardzo przygnębiający był dla mnie widok Nowego Jorku, który niemal opustoszał przez covid. Jak to teraz wygląda w Wielkim Jabłku no i w reszcie kraju?

W książce jest zdjęcie Janka na Times Square w lipcu 2020. Jest tam Janek, plac i tyle, kompletna pustka. Widok niewyobrażalny w normalnej sytuacji. Ciekawe jest to, że Ameryka wróciła do w miarę normalnego życia. Działają restauracje, sieć handlowa i wreszcie prawie wszyscy noszą maseczki, ale powrót do tłumów na 5. Alei w Nowym Jorku jeszcze trochę potrwa.

Tekst powstał we współpracy z wydawnictwem Editio


materiały promocyjne wydawnictwa Editio

Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Helion.