Za dużo seksu, za mało tańca. Ten serial o balecie to telenowela, od której nie mogłam się oderwać
"Tiny Pretty Things" stanowi kwintesencję grzesznej przyjemności. Z jednej strony wiemy, że mamy do czynienia z gniotowatym serialem, z drugiej zaś nie przerywamy maratonu oglądania odcinka za odcinkiem. W końcu trudno jest się oprzeć szkolnej teen dramie, zagadkowej zbrodni oraz – no właśnie – baletowi.
- "Tiny Pretty Things" to nowy serial młodzieżowy Netfliksa o szkole baletowej
- Fabuła serialu to prawdziwe"quilty pleasure", które pokochają fani "Riverdale"
- W serialu Netflixa nie brakuje intryg, seksu oraz tańca, a także... słabego scenariusza
Czarne łabędzie
Film z Natalie Portman w roli głównej zatytułowany "Czarny łabędź" zakorzenił w popkulturze przeświadczenie, że w balecie toczy się niebezpieczna gra. Wiadomo, że w szkołach baletowych uczniowie konkurują ze sobą, ale zadajmy sobie jedno proste pytanie - która ze szkół pozbawiona jest jakiejkolwiek konkurencji?W "Tiny Pretty Things" widz zostaje wrzucony do jednej z najbardziej prestiżowych placówek baletowych w Stanach Zjednoczonych. Do fikcyjnego Archer School w Chicago nie łatwo jest się dostać. Aby się tam zakwalifikować, trzeba albo posiadać naturalny talent, albo mieć dzianych rodziców. Albo dysponować obiema tymi cechami jednocześnie.
Fot. materiał prasowy / Netflix
Na szkolnym korytarzu Neveah nie może odgonić od siebie plotek. Nastolatka dowiaduje się, że dziewczyna, dzięki której zwolniło się w szkole miejsce, siłą została zepchnięta z dachu, a sprawca całego zdarzenia wciąż jest poszukiwany.
W tym samym czasie szkoła zatrudnia jako wykładowcę nowego, cenionego wśród krytyków, choreografa. Ten zamiast wystawić balet na podstawie "Śpiącej królewny", decyduje się zrealizować swoją chorą wizję w postaci przedstawienia tanecznego na motywach zbrodni Kuby Rozpruwacza.
Uczniowie - jak zresztą można się domyślić - uważają, że nowy pomysł na sztukę jest nieco przesadzony, biorąc pod uwagę fakt, iż niedawno ktoś próbował pozbyć się ich koleżanki. Ta myśl jednak nie powstrzymuje nastolatków przed walką o główną rolę w przedstawieniu i możliwością zatańczenia solówki na scenie.
Baletowe Riverdale
"Tiny Pretty Things" wisi gdzieś pomiędzy prawdą a fikcją. W serialu nie brakuje scen, w których uczniowie opatrują swoje pokaleczone stopy, łykają leki przeciwbólowe i obawiają się kontuzji, która - być może - przekreśli ich dalszą karierę w balecie.W serialu mamy też dużo scen tanecznych, ale wprawne oko dostrzeże, że nie umywają się one do wyczynów faktycznych baletnic i baletmistrzów. Trzeba jednak przyznać, że taniec ujęto ładnym kadrowaniem (jak w dokumencie "Tancerz" o Siergieju Połuninie), które zwyczajnie cieszy oko.
Niestety, balet staje się tak naprawdę tłem dla intryg knutych w zakamarkach szkoły. Jedyną osobą, której nie podejrzewa się o popełnienie jakiejkolwiek zbrodni, jest Neveaha. Reszta uczniów oraz nauczycieli ma podwójną twarz, którą prędzej czy później poznamy w którymś z dziesięciu odcinków serialu.
Fot. materiał prasowy / Netflix
Przyznam również, że aktorzy nie grają w tym serialu najgorzej. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że odtwórcy ról uczniów robią, co w ich mocy, aby ratować scenariusz tego netfliksowego potworka.
"Tiny Pretty Things" to po prostu kolejny serial Netfliksa będący "gilty pleasure", od którego nie tak łatwo jest się oderwać. To tytuł, który ma okazję zająć wysoką pozycję w rankingu największych netflixowych gniotów. Do poziomu "Riverdale" mu co prawda daleko, dlatego niecierpliwie czekamy na drugi sezon.
Czytaj także: Takiego serialu o miłości jeszcze nie było. "Normalni ludzie" z każdego wycisną łzy