Marienne i Connel poznali się w szkole. Za nią wołano "kujonka", a w nim kochały się wszystkie uczennice. Z czasem tę pozornie niepasującą do siebie parę zaczęło łączyć coraz więcej rzeczy. I tak właśnie zaczęła się historia skomplikowanej miłości dwóch osób, które przyciągały siebie nawzajem z taką samą siłą, z jaką odpychały.
Powiedzenie, że "stara miłość nie rdzewieje", w przypadku "Normalnych ludzi", będących ekranizacją bestsellerowej powieści Sally Rooney o tym samym tytule, jest jak najbardziej trafne. Serialowi jednak daleko do happy-endu.
Z początku główni bohaterowie mają ze sobą niewiele wspólnego. Marienne (Daisy Edgar-Jones) jest typową outsiderką trzymającą nos w książkach, zaś Connel (Paul Mescal) to klasyczny przykład rozrabiaki, za którym wzdychają rzesze dziewcząt. Chłopak zaczyna nawiązywać kontakt ze swoją cichą koleżanką ze szkoły dopiero w momencie, gdy dowiaduje się, że jego mama pracuje dla rodziny Marienne.
Dwójka młodych ludzi postanawia zachować swoją relację w tajemnicy przed innymi. Marienne i Connel zaczynają zachowywać się pod tym względem jak Romeo i Julia. On w obawie przed tym, co powiedzą jego przyjaciele, olewa Marienne w szkole i traktuje ją jak powietrze. Dziewczyna nie protestuje przeciwko takiemu traktowaniu, choć wyraźnie czuje się zakłopotana zaistniałą sytuacją.
Marienne zakochuje się w Connelu, a Connel zakochuje się niej. Chłopak wciąż jednak mierzy się z wyimaginowanym problemem, jakim jest dla niego arcyważna opinia kumpli ze szkoły. Chcąc zadbać o swoją "reputację", Connel zaprasza na bal jedną ze swoich "popularniejszych" koleżanek, a Marienne zostawia zapłakaną w jej własnym domu.
Niby nic wielkiego. Ot, problemy nastolatków! A jednak oglądając "Normalnych ludzi" nie sposób nie utożsamiać się z ich bohaterami. Po obejrzeniu pierwszych odcinków serialu złapałam się na tym, że sama kiedyś byłam taką Marienne. Dlatego w pełni rozumiem, iż z perspektywy nastoletnich lat brak zaproszenia na bal od kogoś "ważnego" może być postrzegany jako bolesne doświadczenie.
Marienne i Connel po egzaminach maturalnych przestają się ze sobą spotykać. Młodzi wciąż żywią do siebie głębokie uczucie, które da o sobie znać dopiero po latach od rozstania. Los bohaterów nie raz zwiąże ich na nowo, aby powtórnie ich rozdzielić.
Tacy jak wszyscy
"Normalni ludzie" jednego widza zanudzą na śmierć, drugiego zaś emocjonalnie wymęczą. To nie jest serial, który zachęci nas do tego, aby od razu pochłonąć jeden odcinek za drugim. Osobom, którym aktualnie doskwiera nienajlepsze samopoczucie, radzę odłożyć ten tytuł na później. Na lepsze czasy. Dlaczego?
Serial o Marienne i Connelu jest do bólu prawdziwy, a bohaterowie w swej wiarygodności bywają momentami wręcz nieznośni. Ze smutkiem ogląda się po prostu sceny, w których para - przez strach przed rozmową o swoich uczuciach - ponownie ze sobą "zrywa" (o ile można to w ogóle nazwać zerwaniem).
Zza ekranu łatwo jest oceniać życie bohaterów. Mówić im, co powinni zrobić, a czego nie. Ale właśnie w tym tkwi fenomen "Normalnych ludzi". Ani Marienne, ani tym bardziej Connel nie są wyidealizowanymi postaciami. W końcu to o nich mowa w tytule.
Marienne i Connel są tacy jak my. Popełniają błędy, zaprzepaszczają swoje szanse i - co najgorsze - też ranią swoich najbliższych. Miłość bohaterów jest najzwyczajniej w świecie trudna, bo oboje mieli kiepski start.
Niekiedy mamy nawet nadzieję, że ta dwójka daruje sobie dalsze próby naprawiania tego popapranego związku. Ale co ciekawe, widz wciąż ma ochotę oglądać ich zmagania. Bo - a nuż - nareszcie zacznie im się układać w tej miłości.