Serial "Nocna msza" wsadził kij w mrowisko. Katolików oburzy ta śmiała interpretacja aniołów

Zuzanna Tomaszewicz
"Nocna msza" zginęła gdzieś wśród okrzyków pochwał kierowanych wobec "Squid Game", choć to pozycja, która zachwyci zarówno fanów kina grozy, jak i tych, którzy lubią dreszczyk emocji, ale niekoniecznie podsycony jumpscare'ami. W swoim serialu Mike Flanagan bierze pod lupę biblijne anioły, a fragmenty Pisma Świętego zamienia w istny horror dla głęboko wierzących.
Hamish Linklater w roli księdza to największe objawienie "Nocnej mszy". Fot. materiał prasowy / Netflix

Anioły i demony

Crockett Island to wyspa gdzieś na końcu świata. Ludzie nie mają tu zbyt wiele do roboty po tym, jak wyciek ropy pozbawił ich jedynego lukratywnego źródła zarobku, czyli połowu ryb. Życie tutaj jest monotonne, a rozrywki dostarcza mieszkańcom katolicki kościół św. Patryka, nad którym pieczę sprawował dotąd zniedołężniały prałat Pruitt.


Pleban od dawna nie wraca z pielgrzymki do Ziemi Świętej, dlatego w jego zastępstwie opiekę nad parafią przejmuje młody ksiądz Paul, który momentalnie zjednuje sobie sympatię wierzących wyspiarzy. Wraz z jego przybyciem na wyspie zaczyna dochodzić do nadnaturalnych zjawisk, a nawet i morderstw.

Wszystko zbiega się w czasie z powrotem na Crockett Island byłego alkoholika Rileya Flynna (Zach Gilford). Młody mężczyzna przypłynął na rodzimą wyspę z braku laku i jakiegokolwiek celu w życiu. Wcześniej prowadząc samochód pod wpływem alkoholu, zabił dziewczynę, teraz obwinia się za swoją głupotę, jednak pocieszenie przynosi mu odnowienie znajomości z jego dawną miłością, ciężarną Erin (w tej roli żona reżysera, Kate Siegel).
Hamish Linklater w roli księdza Paula.Fot. materiał prasowy / Netflix
Na Crockett Island robi się coraz mroczniej. Wierzący pomału zaczynają tworzyć coś na wzór sekty, gdy nagle okazuje się, że nad wyspą krąży anioł. Anioł, który nie wzgardzi ludzką krwią. (SPOILER!) Wampir ma się czym posilić.

"Nie lękajcie się"

Mike Flanagan idzie za ciosem i po ciepło przyjętym "Nawiedzonym domu na wzgórzu" oraz mniej zniewalającym "Nawiedzonym dworze w Bly" wyreżyserował niemalże doskonałą "Nocną mszę", którą bez krzty przesady można nazwać jego najznamienitszym dotąd serialem, o ile nie dziełem (zależnie od gustu).

"Nocna msza" ma w sobie składniki, które po wrzucenie do kipiącego kociołka tworzą wywar najpierw wywołujący zniecierpliwienie, następnie mrożący delikatnie krew w żyłach, a na sam koniec przynoszący ulgę. Dla jednych może on okazać się nieco pretensjonalny, zaś dla drugich zapierający dech w piersi.

Czy serial faktycznie jest horrorem, tak jak reklamował go zawczasu Netflix? Ma na pewno cechy sprzyjające temu gatunkowi, w tym kontekstualizację, lecz niefortunnie kusi widza nieziszczalną nadzieją, że ten po seansie będzie bał się wstać z łóżka. Kino grozy ma to do siebie, iż z reguły kreuje wizję odzwierciedlającą obawy społeczeństwa, czego nie można zabrać temu tytułowi.
Zach Gilford w roli Ridleya Flynna i Kate Siegel w roli Erin Greene.Fot. materiał prasowy / Netflix
Serial staje się swoistym komentarzem odnoszącym się do religii i związanego z nią fanatyzmu. Skłania do zgłębienia Biblii, ale nie pod kątem gwarantującym zbawienia, natomiast potwierdzającym, że można czytać ją na wiele różnych sposobów, które dalece odbiegają od tego, czego na wyłączność naucza Kościół. Co więcej, sam reżyser pozwolił sobie na niejednoznaczną i skrytą gdzieś pod płaszczykiem "horroru" reinterpretację trwającej pandemii.

Od akcji stają się ważniejsze rozterki towarzyszące bohaterom. Choć w produkcji Netfliksa rozmowy między postaciami są dłuższe niż przeciętnie w serialach, to nie skutkują one gestem ziewania. Najistotniejsze są dialogi o istocie Boga, czyli o tym, jak znaleźć jakiekolwiek pocieszenie w tym brutalnym, przepełnionym ludzkimi tragediami świecie.

Wyłączność do "właściwego" rozumienia miary wszechrzeczy zagarnia dla siebie plebańska gosposia Bev (Samantha Sloyan), która wszystkim dzieciom w szkole wręcza po egzemplarzu Pisma Świętego. W jej mniemaniu jej wiara jest jedyną słusznie pojmowaną, dlatego też karci lokalnego szeryfa Hassana (Rahul Kohli) za jego styl życia zgodny z Koranem.

– Gdybym to ja rozdawał Koran dzieciom na tej wyspie, i to wyłącznie w celu poszerzenia wiedzy, przepędziłaby mnie pani na cztery wiatry – mówi do niej policjant.

Po zakończeniu seansu nie sposób odtrącić od siebie myśli, że w twierdzeniu Karola Marksa, iż religia to opium dla mas mające uśmierzać nam nasze egzystencjalne cierpienie, kryje się prawda. Mimo to Mike Flanagan nie neguje potrzeby wiary w Boga, ale kontrastuje ją również z ateizmem i nauką, a wszelkie radykalne odłamy potępia.

Puentą serialu zdaje się więc być niebezpośrednio przedstawiona myśl, że "każdy niesie swój krzyż" i każdy jest dla samego siebie własnym zbawieniem.

Niestety scenariusz Flanagana zaczyna powoli kuleć wraz ze zbliżającym się finałem. Jest niczym powieść Stephena Kinga. Fabuła obiecuje spektakularne rozwiązanie intrygi, które nigdy nie nadejdzie, a jeśli już to zrobi, to nie usatysfakcjonuje czytelnika aka widza.
Rahul Kohli w roli szeryfa Hassana.Fot. materiał prasowy / Netflix
Od pierwszego aż do ostatniego odcinka nierozczarowująca pozostaje gra aktorska, zwłaszcza Hamisha Linklatera w roli ojca Paula. Aktor nie silił się na teatralną pompatyczność i w prostocie odnalazł charyzmę napędzającą postać księdza. Odzierając wszystko z religijnego podtekstu, kazania w wykonaniu tajemniczego kaznodziei magnetyzują i po prostu chce ich się słuchać. Niemal do końca jego osoba pozostanie dla odbiorcy zagadką.

"Nocna msza" może urazić zagorzałych katolików, ale wcale nie musi. Na dłuższą metę pozostawi jednak widzów z mętlikiem w głowie i pytaniami, czym jest wiara, i czy przypadkiem sami jej sobie nie definiujemy.
Czytaj także: Horror o demencji starczej, przy którym uroniłam łzę. "Relikt" to przejmująca metafora tej choroby

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut