Gotycki horror "Nawiedzony dom na wzgórzu" to jeden z największych przebojów Netflixa. Niespodziewanie zdobył popularność również wśród widzów, którzy raczej stronią od historii z dreszczykiem. Reżyser Mike Flanagan poszedł za ciosem i nakręcił kolejny serial, który idealnie wchodzi w październikowe wieczory, znów jest hitem Netflixa, ale nie jest tak dobry jak poprzednik.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Zasiadając do "Nawiedzonego dworu w Bly" nie musicie, ale powinniście obejrzeć poprzedni sezon. Ola Gersz w recenzji "Nawiedzonego domu na wzgórzu" napisała, że był tak straszny, że "zapomniała podczas oglądania o zwykle błogim "Netflix and chill". Można śmiało napisać, że to jeden z najlepszych horrorowych seriali w historii.
Obie produkcje nie mają jednak ze sobą wiele wspólnego - przynajmniej jeśli chodzi o fabułę i postacie. "Nawiedzoną" antologię łączy głównie obsada (oprócz rzecz jasna nazwiska reżysera, logo Netflixa i kilku easter eggów) i upiorna hacjenda. Podobny zabieg aktorski zastosowano w "American Horror Story".
"Nawiedzony dwór w Bly" to "horror mydlany" i hit Netflixa
Serial wrzuca nas w lubiane przez widzów i Netflixa lata 80. ("Stranger things", "Glow", "Narcos"). To właśnie w tamtych czasach miał miejsce rozkwit telenoweli, a "Bly" bardzo ją przypomina - ma "rozmydlony" obraz i drętwe dialogi przekładające się na grę aktorską przypominający brazylijski serial.
Nie wiem, czy to był zamierzony zabieg i czy tylko ja odniosłem takie wrażenie, ale taka nietypowa wariacja na temat tak oklepanego gatunku wydała mi się nader interesująca. Przynajmniej na początku. Niestety serial rozkręca się tak szybko jak ślimak na lekach uspokajających.
Dopiero odcinek piąty jest przełomowy (łącznie jest dziewięć), więc jeśli oglądasz i czujesz, że "coś to takie nudnawe", to uzbrój się w cierpliwość, bo potem akcja nabiera tempa i wszystkie wcześniejsze strzelby Czechowa wystrzeliwują, a wcześniejsze mało ciekawe wątki nabierają sensu i charakteru.
"Nawiedzony dom na wzgórzu" bywał straszny, ale nie tak jak rasowe horrory. Ciepło wspominam go za utrzymanie jednolitego, ponurego nastroju, który od czasu do czasu był przerywany przez jumpscare'y, by widz nie czuł się zbyt komfortowo na kanapie. Bo nie wszystko straszne, co nagle wyskakuje zza rogu, a przerażać można na bardzo różne sposoby.
Poziom straszności w "Bly" oceniłbym na 3/10 - większość z niedużej liczby "momentów z duchami" da się przewidzieć, a ich ładunek do wyzwalania emocji nie jest zbyt wielki. Twórcy znów postawili na atmosferę ciągnącą się przez wszystkie odcinki i potęgowaną przez specyficzną muzykę. O największe ciarki przyprawiały mnie... dziecięce postacie. Młodziutcy aktorzy (Amelie Bea Smith i Benjamin Evan Ainsworth) wyczyniają prawdziwe cuda na ekranie i często kradną show.
A wprowadzenie niepokoju w tym przypadku nie było wymagającym zadaniem, bo całość dzieje się w mrocznym domostwie na odludziu. Za dnia wygląda pięknie i majestatycznie, ale nocą nie chciałbym w nim mieszkać. Takie lokalizacje to wyświechtany motyw z horrorów, ale to właśnie one są głównym bohaterem antologii Flanagana, więc nie będę się czepiał. Szczególnie, że w jego serialu zawsze ma to metaforyczne znaczenie. W "Bly" ten dwór przypomina mi... czyściec, ale więcej już zdradzać nie będę.
"Bly" gorszy od "Domu na wzgórzu", ale na Halloween jak znalazł
Poprzedni sezon wyróżniał się na tle innych seriali z tego gatunku znaczącą i niepretensjonalną warstwą psychologiczną. To nie był kolejny straszak z tanimi chwytami, ale opowieść o dysfunkcyjnej rodzinie z problemami bardzo "na czasie". Pod tym względem "Bly" również wypada bladziej. Przeplatają się w nim różne historie, ale oscylują wokół sztampowych problemów miłosnych. To kolejny dowód na telenowelowy sznyt tego sezonu.
"Bly" spokojnie mógłby mieć o połowę mniej odcinków, a i tak zbyt wiele by nie stracił. Jednak im dalej w las, tym bardziej rozumiemy trudne początki. Serial powraca bowiem do wcześniejszych scen i pokazuje je od trochę innej strony. Często sobie człowiek myśli wtedy, że "aaa faktycznie tak było", ale z nowo nabyta wiedzą doceniamy scenariusz, który i tak mógłby się zamknąć w mniejszej liczbie odcinków.
Strasznie narzekam, prawda? Nie znaczy to, że serial mnie wymęczył i oglądałem go za karę. Jestem lekko rozczarowany, ale i tak przyjemnie mi się na nim spędzało czas. Co tu dużo gadać - zbliża się Halloween, więc nawet słabsze produkcje grozy mają ułatwienie w trafianiu w gusta odbiorców. Tak samo jak bożonarodzeniowy klimat daje się nam tak we znaki, że chcemy oglądać łzawe romansidła świąteczne.
Scenariusz tego sezonu oparto na ponadczasowym opowiadaniu Henry'ego Jamesa sprzed ponad stu lat - "W kleszczach lęku". Na jego podstawie powstał też niezwykle wpływowy film "W kleszczach lęku" z 1961 roku, który stał się prekursorem dla wielu innych horrorów, w tym "Innych".
O "Bly" tak nigdy nie powiemy. Co nie znaczy, że nie dostarczy nam jednorazowej rozrywki na kilka jesiennych wieczorów. Polecam na seans wyłączyć światło i zapalić większą świeczkę w pokoju. Niby nic, a wzmocni doznania, o które nie postarali się twórcy.