Fot. Felipe Cespedes / Pexels

– Mam za sobą już pięć nieudanych prób transferów in vitro i trzy ciąże naturalne. Byłam z ich powodu bardzo szczęśliwa, bo świadczyły o tym, że coś się zaczęło dziać w moim organizmie. Jednak wszystkie trzy ciąże straciłam – mówi Narine Szostak, która jest inicjatorką akcji #JestemN97, akcji, która uświadamia, jakim problemem jest niepłodność i z jakimi trudnościami muszą mierzyć się ci, którzy chcą zostać rodzicami. W tej edycji głos zabrały kobiety, które doświadczyły poronienia.

REKLAMA

Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google

Kiedy poroniła jedna z bliskich mi kobiet, usłyszała od lekarza: "Nie pani pierwsza, nie ostatnia". Takie zdania raczej nie pomagają?

Jestem w stanie spojrzeć na taką sytuację z dwóch stron. Rozumiem lekarza, który ma z takimi przypadkami do czynienia na co dzień. Dla niego jest to w pewnym sensie "norma". Natomiast dla pacjentki, która doświadcza czegoś takiego po raz pierwszy, drugi, a nawet piąty, jest to coś niezwykle trudnego, wręcz traumatycznego.

System postrzegania pacjenta w wielu przypadkach jest bardzo przestarzały. Brakuje unowocześnienia komunikacji pacjent-lekarz. Nie bierze się pod uwagę wszystkiego, co dzieje się dookoła – od lat wiemy, jaki wpływ na psychikę mają różne zdarzenia, jak dużą rolę odgrywa ona w przypadku kwestii zdrowotnych. Nieważne, czy chodzi o osobę, która roni ciążę, czy o osobę, którą dotyka inna tragedia, jakaś choroba – empatia lekarza, nastawienie, sposób przekazywania trudnych informacji mają ogromny wpływ na to, jak ta informacja zostanie odebrana i jaki będzie oddziaływać na danego człowieka. Ktoś, kto przeżywa dramatyczne chwile, ufa, że lekarz będzie w takim momencie jego sprzymierzeńcem.

Doświadczyłaś braku empatii?

Trafiłam do lekarza, zostawiając w domu pod opieką mojej mamy 1,5 roczne dziecko. Byłam ledwo przytomna, straciłam ogromną ilość krwi, upadłam w łazience, ale na szczęście nie uderzyłam głową w posadzkę, więc nie doszło do jeszcze większej tragedii.

Trafiłam na sygnale do szpitala, gdzie pierwszym komunikatem, pytaniem, jakie usłyszałam, było: "Czy chce pani zrobić badania genetyczne, żeby dowiedzieć się, jaka jest płeć dziecka, żeby nadać imię i zrobić pogrzeb?".

Nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć, nie wiedziałam, co mi jest, co będą mi robić, jaka jest procedura działania – okazało się, że zarodek utknął w lewym jajowodzie. Zadawanie komuś, kto jest w takim stanie, takich pytań, jest w mojej opinii skrajną nieodpowiedzialnością, znieczulicą, a może brakiem wyobraźni lub właśnie empatii.

Rozumiem, że do takich rozmów musi dojść, zwłaszcza w szpitalu. Jednak to też wymaga jakichś procedur. Zdarza się również, jeśli nie jedziesz do szpitala karetką, że z poronieniem musisz czekać na lekarza naprawdę długo. Mnie też to spotkało. Roniłam ciążę kropla po kropelce, siedząc na szpitalnym korytarzu, a przez 9 godzin nikt nie zwracał na mnie uwagi.

Chciałabym wspomnieć także o zjawisku, jakim jest "Pain Gap" – niedowartościowanie odczuwanego bólu. Wizerunek decyduje o tym, czy dana osoba cierpi, czy nie. Jeśli jesteś osobą, która czeka na opiekę medyczną w szpitalu, ale nie daj boże dobrze wyglądasz, czyli nie jesteś zakrwawiona, zdążyłaś założyć sukienkę, a dzień wcześniej umyłaś włosy, to jesteś pacjentką, która nie cierpi. To oczywiście dotyczy także mężczyzn.

Jest mnóstwo zjawisk, z którymi się spotykasz w obliczu tak traumatycznego wydarzenia i które nie sprzyjają temu, żeby jakkolwiek się ogarnąć i zrozumieć, co mówi do ciebie lekarz.

W Polsce jedna na trzy kobiety w ciąży roni?

Tak. Choć są różne źródła, jedne mówią, że jedna na trzy, inne, że jedna na pięć.

To cały czas dużo.

Poronienia są częstym zjawiskiem. Mam za sobą już pięć nieudanych prób transferów in vitro i trzy ciąże naturalne, czyli, jak ja to nazywam, niespodzianki łóżkowe. Byłam z ich powodu bardzo szczęśliwa, bo świadczyły o tym, że coś się zaczęło dziać w moim organizmie. Wcześniej do takich ciąż nie dochodziło. Jednak wszystkie trzy ciąże straciłam.

Kiedy pojawiała się krew, miałam wrażenie, że zabijam moje dziecko, że to są jego kawałki. O podobnych podszeptach wyobraźni mówi wiele kobiet. To tylko świadczy o tym, jak silne było przywiązanie do tej ciąży.

Kiedy zaczyna dziać się coś złego, myśli się "Boże, tylko nie to..."?

Tak… Poronienie może się zacząć różnie, od plamień, nagle, tak jak było w przypadku mojej ciąży pozamacicznej – silne krwawienie, zakrwawione całe łóżko, utrata przytomności. Jednak ta pierwsza myśl rzeczywiście jest właśnie taka: tracę dziecko.

To jest szok, gonitwa myśli, niewiadoma, co ze mną będzie, co w ogóle będzie, czy ja to przeżyję – zwłaszcza teraz, kiedy mamy całkowity zakaz aborcji. Tych pytań rodzi się natychmiast bardzo dużo. Pierwsze scenariusze są najczarniejsze na świecie. Trzeba być bardzo opanowanym człowiekiem, żeby w takich sytuacjach nie stracić zimnej krwi. Szczęśliwie zdarza się, że nie każde krwawienie oznacza poronienie.

Zdarza się, że kobiety obwiniają się za to, co się stało?

To jest nieodłączny element. Trudno jest myśleć logicznie tu i teraz, kiedy twoje ciało zawodzi, myśleć, że to nie jest twoja wina. To wymaga czasu, spokoju, dojścia do siebie, przepracowania na terapii takich rzeczy.

Nagle po tych kilku tygodniach radości, euforii, widzisz krew. Zaczyna z ciebie kapać. Jest symbolem tego, że coś znowu wyrwało z twojego ciała to budzące się, rosnące życie. Niestety włącza się mechanizm, który powoduje, że się obwiniamy, powoduje, że masz pretensje do siebie, do swojego ciała: "A może nie powinnam wtedy biec tych 100 metrów", "Założyłam szpilki, a może nie powinnam była".

Kobieta szuka powodu, momentu, w którym podjęła decyzję, która zaważyła na tym, że jej ciało nie podołało. Trudno jest zrozumieć – tak jak niektórzy lekarze mówią – że to się zdarza. My niby to wiemy, ale potrzebujemy odpowiedzi na pytanie, dlaczego to się zdarza. Wszystko po to, żeby się z tym zmierzyć, zrozumieć, że to nie jest twoja wina, ale na to potrzeba czasu i przestrzeni.

Zdarza się, że na pewnym etapie, kiedy masz za sobą np. dziewięć prób, jak ja, możesz dojść do momentu "znieczulicy". Gdy zachodzę w ciążę, od razu idę pakować rzeczy do szpitala. Do tego jest jednak daleka droga.

Oczywiście nie chodzi o to, żeby w sobie hodować taką znieczulicę, żeby się na nią przygotowywać. Przecież gdy zachodzisz w ciąże, nie myślisz, że poronisz, po prostu się cieszysz, wiążesz z nią jakąś nadzieję. Tym bardziej, jeśli borykasz się z niepłodnością i masz nawracające poronienia albo bardzo duże trudności z zachodzeniem w ciąże.

Jest nadzieja, jest radość i nagle dramat...

To jest dramat. Dla kogoś, kto pragnie dziecka, dla kogoś, kto cieszy się z ciąży, takie doświadczenia mogą zmienić się w nieprzepracowane traumy, które prowadzą nawet do PTSD, o czym powiedziała mi ostatnio psycholożka, która jest moją serdeczną przyjaciółką.

Kobieta, która doświadcza poronienia, czy to na wczesnym etapie ciąży, czy już w ciąży zaawansowanej, niezależnie od tego, czy będzie mogła pożegnać się z tym straconym dzieckiem, czy nie, wyjdzie z tego szpitala z jakimś brakiem siebie, brakiem cząstki swojej osobowości. To zawsze odbija się na psychice, na emocjach. Bardzo zachęcam do tego, aby w takim momencie mieć w głębokim poważaniu cały świat.

Czy o tej straconej cząstce kobieta może pamiętać przez lata?

Mam swoją teorię na ten temat – tego nie da się nigdy zapomnieć. Owszem, możemy nauczyć się z tym żyć. Możemy nauczyć się akceptować. Możemy zrozumieć to, co się wydarzyło. Możemy odciąć się od tego. To wszystko jest jednak decyzją, na której podjęcie potrzeba czasu. Nie musimy decydować tu i teraz, jak sobie poradzić z tym, co nas spotkało, jak do tego podejdziemy.

To jest proces, który pozwoli nam oswoić się ze wszystkimi opcjami. Każdy powinien wybrać to, co jest dla niego najwłaściwsze. Jeśli uznam, że jestem na tyle mocna, że mimo trzykrotnego poronienia dalej chcę walczyć o macierzyństwo, to jest to moja decyzja. Jeśli ktoś uzna, że to dla niego za trudne, że potrzebuje czasu, to dobrze dać sobie ten czas.

Jeśli czujesz, że sobie nie radzisz, że cię to przerasta, czujesz, że mentalnie jesteś gdzieś indziej, to po prostu pozwól sobie tam być. Wcale nie musisz natychmiast wracać do pracy, nie musisz być wszechobecna, ogarniająca. Daj sobie przyzwolenie, żeby leżeć i przeżywać.

To radzenie sobie może trwać tydzień a może i pół roku?

Może trwać nawet i rok lub dłużej. To znowu jest bardzo indywidualne, zależne od tego, jakie kto ma predyspozycje, bo przecież są osoby, które dobrze radzą sobie z większymi utrudnieniami. Wstają, otrzepią się i idą dalej.

Chodzi jednak o to, żeby ludziom, którzy doświadczają takiej tragedii, trochę pomóc. Trzeba mówić o tym, żeby otoczenie nie wywierało presji, że ktoś ma być inny, niż jest, inaczej reagować, bo ja uważam, że tak należy: "Już najwyższy czas, żebyś się otrząsnęła", "Ile można płakać?".

Czasami można płakać przez wiele miesięcy, czasami można nie wypłakać tego do końca życia, ale jednocześnie tę tragedię przemienić w jakąś swoją wrażliwość wewnętrzną, żyć z nią, czerpać z niej.

Ludzie mówią też takie rzeczy: "Bóg wie, co robi", "Tak miało być". Często nie mają złych intencji.

Intencje z pewnością są dobre, ale mówiąc takie zdania, ludzie trochę bagatelizują sprawę. Może komuś brakuje wyobraźni... Jeśli jednak mówi, że "Bóg tak chciał", to po pierwsze chciałabym dowiedzieć się, który to bóg chce takiego okrucieństwa, bo w moim odczuciu, w moim sposobie odbierania wiary, nie ma czegoś takiego jak kara za cokolwiek. Najzwyczajniej w świecie Bóg jest dobry. Nie widzę tutaj sensu.

To są wyświechtane zdania, które mówimy mechanicznie, nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami. Intencje mogą być dobre, ale w sytuacji, w której kobieta, mężczyzna, para, doświadczają straty ciąży, która była dla nich ważna, wyczekana, bardzo długo wypracowywana albo uzyskana w wyniku długoletniego leczenia, to jest to naprawdę bardzo trudne wydarzenie.

Tak naprawdę wystarczy prosty komunikat: "Kasiu, pamiętaj, że jestem. Wiem, że jest ci ciężko, nie mogę sobie wyobrazić tego, przez co przechodzisz, ale gdybyś potrzebowała, dysponuję wolnym ramieniem, w które możesz sobie popłakać". Chodzi o to, żeby nie narzucać nikomu własnej wizji, bo nie wiemy, co ta osoba przeżywa, co się z nią dzieje.

"Bóg tak chciał", "biologia wie, co robi", "jeszcze wam się uda", takie zdania na tym początkowym etapie, kiedy jesteśmy jeszcze w szoku, nie są właściwe. Warto wykazać się empatią, dać tym osobom przestrzeń do przeżywania straty.

A skoro "Bóg tak chciał", to może pojawić się kolejne pytanie: "Dlaczego ja? Co takiego zrobiłam?".

To wzmacnia poczucie winy. Czasami w rozmowach z dziewczynami wychodzą rzeczy, które są konsekwencją takich schematów: "Wiesz, byłam przekonana, że to, że miałam przed moim mężem jakieś inne związki, że żyłam w ‘grzechu’, było powodem".

Czyli kara za moje wybory?

Kara za to, że np. czerpałam radość z seksu. Zaczynamy grzebać w przeszłości, żeby znaleźć błąd w naszym działaniu. A przecież mamy prawo do tego, żeby mieć orgazmy, żeby tworzyć związki – formalne, nieformalne, jakiekolwiek.

To nie ma nic wspólnego z tym, że mamy plagę niepłodności. Niepłodność to choroba cywilizacyjna, która dotyka wiele osób, która nie potrzebuje dodatkowych obciążeń. Potrzeba natomiast społecznego zrozumienia, że jest na to sposób.

Lekarze muszą zacząć kierować do odpowiednich specjalistów, muszą zrozumieć, czym jest endometrioza. Trzeba normalizować in vitro. To jest ogromna szansa dla wielu par na rodzicielstwo. Okazuje się, że bardzo dużo osób, bo około 70 proc. naszego społeczeństwa, popiera in vitro.

Niestety z jakichś przyczyn decydujący głos ma pozostałe 30 proc., co tylko potwierdza to, jak przeciwnicy intensywnie pracują nad tym, żeby inni nie mieli dostępu do metody leczenia, której skuteczność została udowodniona medycznie.

Niestety często przeciwnikami in vitro są osoby, które mają dzieci lub takie, które mają już nawet wnuki. Decydować chcą ci, którzy są w komfortowej sytuacji.

Podobnie jest zresztą z aborcją. Często powtarzam, że kobiety starające się o dziecko są w szarej strefie między aborcją a świętą Matką Polką. 1,5 mln osób w wieku reprodukcyjnym z wielu przyczyn zdrowotnych nie może mieć dzieci. Jest to grupa spychana na margines, a ci ludzie zasługują na szacunek.

Trzeba stworzyć dla nich odpowiednie warunki, umożliwić dostęp do leczenia, które nie może być demonizowane. Ludzie często muszą liczyć się z tym, że jeśli zdecydują się na leczenie in vitro, będą musieli odciąć się od swoich rodzin, które z różnych względów nie akceptują tej metody. Dlaczego stawiamy kogoś przed takim wyborem? To nie jest w porządku.

W jednym z filmów nagranych przy okazji drugiej edycji akcji #jestemN97 mówisz: "W naszym kraju płód jednocześnie ma i nie ma praw". Co masz na myśli?

Zmusza się kobiety do bycia brzuchami dla płodów, u których wykrywa się bardzo ciężkie wady. Są to ciąże, które jak wiemy, doprowadzają też do śmierci kobiet. To jest kontekst, w którym płód ma prawa. A kiedy nie ma? Kiedy mówimy o in vitro, kiedy mówimy o zapłodnieniu pozaustrojowym.

Przecież to jest dokładnie takie samo zapłodnienie, to jest połączenie komórki jajowej i plemnika, a nie wpływ magicznych chemikaliów z księżyca.

Tu jest dzieckiem, tu jest płodem…

Dokładnie tak. Jest to wyrywane z kontekstu i wykorzystywane w taki sposób, w jaki jest potrzebne w danej sytuacji. Nie zgadzam się z tym. Kiedy ronisz pięciotygodniową ciążę, ona jest dla ciebie ciążą, choć dla lekarza jest płodem. Niektórzy mówią o takim poronieniu, że jest to coś nieistotnego, bo wczesna ciąża, bo się zdarza.

Bo właściwie nie ma po czym płakać.

"To tak jakby pani zaszła w ciąże i nawet nie wiedziała o tym, a później poroniła i też nie miała o tym pojęcia, bo uznałaby pani, że miesiączka się spóźnia". Medycznie faktycznie może i tak jest, ale w sytuacji, kiedy wiesz, że są dwie kreski, kiedy badanie krwi potwierdzi ciążę, to jako kobieta tak to traktujesz.

Wspomniałaś również o tym, że niektóre kobiety boją się powiedzieć w pracy o tym, że potrzebują wolnego po poronieniu, żeby dojść do siebie, bo wtedy wydałoby się, że starają się o dziecko, więc mogłyby zostać zwolnione. To naprawdę się dzieje?

Taka obawa pojawia się często. Zresztą w tej edycji akcji jedna z kobiet, Joanna, bardzo jasno mówi, że została zwolniona z tego właśnie względu, a jest prawnikiem. Została zwolniona, ponieważ zbyt często nie było jej w pracy właśnie z powodów zdrowotnych. Nie było zrozumienia dla jej sytuacji.

Coś takiego dzieje się w Polsce, a w tym samym czasie światowe firmy, na Zachodzie, w cywilizowanych krajach, wprowadzają kulturę organizacyjną, która zakłada choćby to, że pracownikowi należy się żałobowe. Są fundusze na leczenie niepłodności. Powstają różnego rodzaju inicjatywy, które mają wspierać ludzi w ich staraniach lub w ciężkich chwilach.

W Polsce też są takie firmy, ale są to oddolne inicjatywy, które najczęściej tworzą kobiety świadome tego, jak bardzo takie rozwiązania mogą pomóc pracownikom, kobietom, które np. wiją się z powodu bólu menstruacyjnego.

Poczucie, że jestem rozumiana w mojej firmie, jest naprawdę istotne. Taki pracownik wróci do swoich zajęć i będzie pracować ze zdwojoną siłą, będzie dawać z siebie więcej. Jednak w większości przypadków o to nie dbamy.

Istnieje też obawa przed tym, że wiadomość o naszych staraniach i problemach wyjdzie z gabinetu szefa i będą o mnie mówić, moje życie stanie się tematem do rozmów w firmie. Jaki jest główny cel tej edycji akcji?

Chcemy pokazać, że strata nigdy nie jest 0:1. W naszym społeczeństwie przyjmujemy, że stratą ciąży jest to, że ciąża była i jej nie ma, ale nie uznajemy tych pobocznych strat – pustki, która towarzyszy temu zdarzeniu, poczucia beznadziei, niepokoju, lęku o przyszłość związku.

Chcemy mówić także o emocjach mężczyzn, bo oni też doświadczają straty. To, że być może nie płaczą, nie oznacza, że nie cierpią. To partner najczęściej jest tą osobą, która stoi na pierwszej linii pomocy. On też przeżywa szok, a tak naprawdę często bierze na swoje barki wszystko, co dzieje się dookoła, aby kobieta mogła mieć spokój, aby mogła dojść do siebie. A dla jego psychiki to też jest ogromne obciążenie.

Kto zgodził się w ramach twojej akcji opowiedzieć swoją historię?

Mamy historię Pati Sołtysik, która dużo opowiada o przejściach jej i jej męża z in vitro. Mamy Joannę, która straciła trzy ciąże. Napisała książkę na ten temat, prowadzi fundację, która wspiera kobiety w przeżywaniu, dochodzeniu do siebie. Jej historia to historia kobiety, która do tej pory nie pogodziła się ze stratą. Kluczowe dla niej jest to, że nie mogła, nie miała szansy, w żaden sposób pożegnać się ze swoimi dziećmi.

Jest też Justyna, która bardzo przeżywała to, że straciła jajowód, co było konsekwencją ciąży pozamacicznej. Pierwsze poronienie, którego doświadczyła, nie było dla niej aż tak trudnym doświadczeniem, jak właśnie to.

Strata jajowodu jest dla kobiety trudna do zaakceptowania, bo wiąże się z poczuciem utraty części kobiecości. Akurat dobrze ją rozumiem, bo miałam te same emocje w sobie, kiedy i ja straciłam jajowód.

Bardzo wartościowa jest także rozmowa z psycholożką Moniką Rybak, która bardzo szeroko wypowiada się na temat zjawisk emocjonalnych.

Co pomogło bohaterkom akcji stanąć na nogi?

Poczucie odpowiedzialności, to, że życie je wzywa w którymś momencie. Często pomaga też wiara, wiara w to, że macierzyństwo jest warte tej walki. Mają w sobie ogromną potrzebę spełnienia tego marzenia, co powoduje, że idą dalej, że nadal próbują.