Stygmaty katechezy. Jak "nauka" religii w dzieciństwie odciska negatywne piętno na lata

Helena Łygas
19 września 2022, 19:58 • 1 minuta czytania
Religia katolicka nie nadaje się dla dzieci. A raczej - nie nadaje się w formie, w której jest im serwowana. Zamiast drogowskazu najczęściej otrzymują zbiór zakazów i niezrozumiałych obowiązków. Co zostaje z katechez i obowiązkowych mszy po latach? Często irracjonalne poczucie winy i lęk przed karą - nawet jeśli zbrodnią jest seks przedmałżeński, a oni od dawna deklarują się jako niewierzący.

Kamila już jako czterolatka musiała mówić paciorek przed snem. Jeśli nie miała ochoty, ojciec szarpał ją za ramię. Podobnie, gdy się wierciła, albo przysiadała na piętach, zamiast klęczeć. Oprócz niej klęczeli i rodzice. Patrzeć trzeba było na krzyż - wielki, drewniany ze srebrnym Jezusem. Mama patrzyła, czy i Kamila patrzy. No i czy głośno i wyraźnie wymawia słowa modlitwy. 


Paciorek był długi, przynajmniej z perspektywy czterolatki. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, zdrowaśki, aniele boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój. No i stał.

Kamila jeszcze jako 16-latka prosiła przed snem go, żeby ją chronił. Bo kiedy umysł śpi, budzą się demony. Wciąż panicznie bała się Szatana. Mówili o nim rodzice, mówiła katechetka i ksiądz w kościele, więc to pewne, że istniał. Gdy przestawała nad sobą panować, zastanawiała się, czy nie jest opętana.

Przy zapalonym świetle spała do 25. roku życia - mimo że utraciła wiarę. W Boga może już nie wierzyła, ale wciąż bała się ciemności. W końcu czterolatki nie rozumieją metafor, a Kamila miała głęboko zakodowane symboliczne znaczenie światła i ciemności. Ciemność była niebezpieczna.

– Religia, której mnie “uczono”, nie była oparta na miłości i wybaczeniu. Raczej na panicznym lęku przed diabelską siłą skłaniającą do grzechu. I przed złem, które może mnie spotkać, jeśli nie będę chodziła do kościoła i odmawiała paciorka. Gdy przestałam “praktykować” ojciec uderzył mnie w twarz i przestał się do mnie odzywać na dwa miesiące. I w zasadzie to podsumowanie tego, z czym kojarzy mi się katolicyzm - z karzącą ręką ojca – mówi.

Charyzma siostry Faustyny

W domu Magdy było zupełnie inaczej. Babcia - w młodości zapalona komunistka - otwarcie śmiała się z Kościoła i “klechów”. Rodzice też byli niewierzący, chociaż wiarę uważali za dar, którego po prostu im poskąpiono. Nie, żeby szczególnie żałowali. Ich zdaniem ów dar był po prostu korzystny dla psychiki. 

Zanim Magda poszła do podstawówki, w kościele była może kilkanaście razy - śluby, komunie, chrzciny i pogrzeby. No i raz ze święconką, bo mama chciała pokazać jej polską tradycję. 

Bogiem Magda zainteresowała się jako dziewięciolatka, gdy naukę religii II C przejęła siostra Faustyna. Wcześniej na katechezie głównie kolorowali, a pani zwracała uwagę, że Matka Boska nie ubiera się na czerwono i najlepsze są odcienie niebieskiego. To był ulubiony kolor Magdy, więc od razu polubiła Maryję. 

Siostra Faustyna ją fascynowała. Była młoda, a jednocześnie wydawała się jak gdyby wyjęta z innej epoki. Pachniała szamponem rumiankowym, choć nie wiadomo było, czy ma włosy. Do tego nigdy się nie malowała i zawsze chodziła w tym samym ubraniu. Kiedyś pokazała klasie swój pierścionek i powiedziała, że jest zaślubiona Jezusowi, a Magda zastanawiała się, czy na ślub z Jezusem trzeba ubrać się na biało. 

Pod wpływem siostry Faustyny Magda zaczęła chodzić do kościoła i to nie tylko w niedziele. Roraty, różaniec, droga krzyżowa - jeśli zebrało się wszystkie naklejki, które dawano w kościele, siostra przytulała i stawiała szóstkę. Magda czuła, że kocha Jezusa tak, jak siostra Faustyna, która wzięła z nim ślub. Tyle że wizyty w kościele zaczęły ją przerażać. Dowiedziała się tam o życiu wiecznym, ale i o piekle, do którego trafiają niewierzący. 

– Chodziłam już wtedy sama do szkoły, a kościół był dwa razy bliżej - miałam do niego może pięć minut. Pamiętam, że w pewnym momencie zaczęłam prosić rodziców, żeby chodzili ze mną, bo sama się boję. I rzeczywiście się bałam - miałam koszmary, w których płonęli w ogniach piekielnych i uznawałam je za wizje zesłane przez Jezusa. Przeczytałam wtedy książkę o objawieniach w Fatimie i byłam przekonana, że nie mogę o nich jeszcze opowiadać, bo tamte dzieci też na początku nie mogły – opowiada.

Problem polegał na tym, że rodzice nigdy nie zostawali z Magdą na mszę. Odprowadzali ją i czekali na nią, gdy nabożeństwo się kończyło. 

– Non stop myślałam o piekle i płakałam przed snem, bo bałam się, że znów mi się przyśni. Zbawiło mnie dopiero przeniesienie siostry Faustyny do innej parafii. Ksiądz, który zaczął nas uczyć, był strasznym nudziarzem i furiatem – mówi.

Magda jest po apostazji, ale z Kościoła odeszła - choć nieoficjalnie - znacznie wcześniej. Gdy miała 14 lat i przygotowywała się do bierzmowania za każdym razem z kościoła wracała wściekła. Głupie, a czasem i pasywno-agresywne kazania, świętoszkowatość. To nie była ta radosna religia i Jezus, w którym można się zakochać jak siostra Faustyna. 

– Pamiętam, że był Wielki Piątek, jedyny dzień, w którym nie ma normalnej mszy. Skrzywione baby, ksiądz straszący z ołtarza, nieprzyjemna atmosfera. W pewnym momencie poczułam, że zaraz wybuchnę, że w żaden sposób nie ubogaca mnie to duchowo ani moralnie, chociaż niby do tego ma służyć. Wyszłam z kościoła i to był ostatni raz, kiedy byłam w nim z własnej woli. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że to zabawne, że etykę i empatię rozwijają we mnie tak naprawdę książki - i to często te, które kościół mógłby uznać za "nieodpowiednie". Wiesz dlaczego? Bo mogłam coś sama przemyśleć i dojść do własnych wniosków, a nie łykać wszystko – stwierdza.

Magda mówi, że jej zdaniem ludzie są z natury dobrzy, a jeśli nie - wynika to najczęściej z bagażu, który niosą. Kodeks moralny wyryty na kamiennych płytach wydaje się jej przeciwieństwem moralności. Bo moralność nie wynika z zakazów i nakazów, ale z empatii i kontroli ego. 

– Jestem z niewierzącej rodziny i sama jestem ateistką. Mimo to, te kilka lat szaleńczej wkręty ze mną zostało. Tak to się kończy, gdy wtłaczasz coś dziecku. W liceum bałam się, że Bóg patrzy, jak się masturbuję i straszliwie się wstydziłam. Uważałam to za "grzech", mimo że jednocześnie byłam zdania, że jeśli nikogo nie krzywdzę, nie robię nic złego. Paranoja. Podobnie miałam potem z seksem - i to w poważnym związku, z miłości. Było mi dobrze, czułam bliskość z drugim człowiekiem, a miałam poczucie winy. W życiu nie posłałabym dziecka na religię, a tym bardziej do kościoła, uważam, że potencjalnie traumatyzujące – zaznacza.

Wiara w kościele nie mieszka

Paweł nadal wierzy, ale dziś większość jego spotkań z kościołem kończy się złością i rozżaleniem. Nabożeństwa, zamiast ubogacać duchowo - żenują. Jak nie przekaz polityczny, to pohukiwanie na ludzi albo gadka o darczyńcach i tacy. 

– W moim domu nikt nigdy nie straszył karą boską. Owszem rodzice są wierzący, ale raczej zdroworozsądkowo, czyli ksiądz nie jest panem i władcą, księża to tylko pracownicy instytucji. Mimo to moi rodzice cieszyli się, że angażuję się w życie kościoła – mówi.

35-letni dziś Paweł był ministrantem, zgłaszał się do czytania modlitw na mszy, wręczania kwiatów biskupowi. Nie umie powiedzieć, dlaczego ta wspólnotowość była dla niego ważna, może taki ma po prostu charakter? Trudno mu się nie angażować. Gdy był nieco starszy, w ramach zaangażowania uważnie słuchał kazań i karcił się w myślach, gdy zaczynał myśleć o niebieskich migdałach.

– Wbiło mi się do głowy, że nie wolno grzeszyć i trzeba być dobrym, żeby Bóg nie chciał ukarać. Co złego może zrobić 10-latek, żeby zasłużyć na karę? Do dziś nie mam zielonego pojęcia, ale słuchanie tych mantr zabrało mi radość z uczestniczenia w życiu kościoła. Wydawało mi się, że jeśli nie pójdę na niedzielną mszę, to w tygodniu na pewno stanie się coś złego. A że moje dzieciństwo było raczej burzliwe, miałem w czym wybierać. Nie połączyłem oczywiście kropek, bo nieprzyjemne sytuacje zdarzały się, nawet kiedy byłem w kościele – zaznacza.

Ten irracjonalny lęk został z Pawłem do dziś. Może i nie chodzi na mszę, ale miewa wyrzuty sumienia z błahych powodów. Często podszyte strachem, że coś się stanie "za karę". 

– Wiem, że to absurdalne, ale nie umiem tego z siebie wyplenić - że użyję języka biblijnego. Od kilku lat jestem sam i przyłapuję się czasem na myśleniu, że w ten sposób płacę za nieciekawą sytuację z przeszłości. I to mimo że nie zrobiłem tej osobie nic złego, no ale wiesz - seks przedmałżeński i te sprawy. Dość zabawne, ale w praktyce straszne. Myślę, że te wdrukowane przekonania mogą działać po prostu jak samospełniająca się przepowiednia – mówi. 

Zdaniem Pawła to, czy ktoś wierzy - a przede wszystkim - czy praktykuje, nie ma przeważnie żadnego związku z tym, jakim jest człowiekiem. Empatia jest cechą charakteru, którą można oczywiście rozwijać, ale raczej przez kontakt z drugim człowiekiem, nie słuchając mądrości kościoła. 

– Pamiętam, jak postanowiłem po raz kolejny spróbować iść na niedzielną mszę, byłem już po trzydziestce i szukałem "kościoła dla siebie". Podczas kazania ksiądz mówił, że nie ma czegoś takiego jak kara boska, bo Bóg nas kocha i nie chce dla nas źle. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem coś takiego w kościele i było to wspaniałe uczucie. Kwadrans później, z tego samego ołtarza inny kapłan przekonywał, że na ludzkość posypią się gromy za nasze występki. Paranoja. Nie mam już siły szukać "swojego kościoła". Staram się modlić, rozmawiać z Bogiem i to tyle. Gdybym miał dziecko, może dalej szukałbym odpowiedniego kaznodziei, nie życzyłby sobie, żeby ktokolwiek je straszył. Nie wierzę w kary – stwierdza.

Z religią (a raczej z jej "nauką") jest trochę jak ze szkołą - to nie sam pomysł jest zły, bywa za to, że fatalna jest realizacja. Z tym że surowy nauczyciel straszący jedynkami może osiągnąć w ten sposób swój cel. Straszenie piekłem i karami boskimi raczej nie zrobi z nikogo na dłuższą metę tzw. dobrego katolika. A tym bardziej - człowieka.