"Andor" to najlepsze, co spotkało "Star Warsy". Finał udowadnia, że przerwa od Jedi dobrze nam zrobi

Zuzanna Tomaszewicz
23 listopada 2022, 15:37 • 1 minuta czytania
"Gwiezdne wojny" potrzebowały takiego powiewu świeżości - bez Jedi, czarno-białego myślenia i dziecinnych zwrotów akcji kosztem rozwoju postaci. Finał "Andora" nie trwoni nadziei na lepsze jutro dla ekranowego uniwersum George'a Lucasa i udowadnia, że zwykli ludzie mogą być lepszymi (a z pewnością ciekawszymi) bohaterami space fantasy niż OP spadkobiercy mocy. Zabawek będzie z tego mniej, ale przynajmniej live-action "Star Warsów" odzyska dobre imię.
"Andor" to duża zmiana dla "Gwiezdnych wojen". Fot. kadr z serialu "Andor"

Tekst zawiera spoilery dotyczące 1. sezonu serialu "Andor".

Recenzja 1. sezonu serialu "Andor"

"The Mandalorian" i "Księga Boby Fetta", które poprzedzały premierę "Andora", były na dobrej drodze, by przywrócić świetność staczającym się powoli po wyjściu trylogii sequelów "Gwiezdnym wojnom", choć je również toczyła choroba zwana fanserwisem i dojną krową. Uniwersum odległej galaktyki przez bardzo długi czas nie rozstawało się z postaciami, na których zbudowało swoje lukratywne królestwo, czyniąc z samego siebie kopię eastereggowego Marvela.

Tuż przed ukazaniem się pierwszych odcinków "Andora" na platformie Disney+ wylądował "Obi-Wan Kenobi", który potwierdził tylko, że fanów nie da się już udobruchać samym powrotem kultowego bohatera X, jeśli twórcy poza przywróceniem na ekrany dużego nazwiska nie mają im nic innego do zaoferowania. Starszych widzów, którzy dorastali czy to na oryginalnej trylogii, czy na tej prequelowej, zaczął po prostu męczyć brak perspektyw dla filmowych / serialowych "Star Warsów".

I tu z ratunkiem przybył niepozorny Cassian Andor (Diego Luna), agent Rebelii, którego mogliśmy poznać w "Rogue One". Wieści, że powstanie o nim serial, z początku nie napawały fanów optymizmem, wszak kto by chciał oglądać produkcję poświęconą - jakby nie patrzeć - everymanowi, skoro w galaktyce znajdziemy o wiele ciekawsze "twarze" od niego.

Andor miał to szczęście w nieszczęściu, że w "Łotrze 1" poznaliśmy jedynie wycinek z ostatniego rozdziału jego życia. O przeszłości szpiega zdradzono tylko szczątkowe informacje. Co więcej, fabuła filmowego jednostrzała krążyła raczej wokół pewnego wydarzenia niż życiorysów jego uczestników.

Można więc rzec, że fabułę serialu o Cassianie ograniczał wyłącznie fakt jego nieuchronnej śmierci i powiązań z Rebelią. Dobrze się stało, że reżyserię i scenariusz "Andora" oddano w ręce Tony'ego Gillroya, który zdołał w dwóch godzinach "Łotra 1" przedstawić widzom portrety psychologiczne aż sześciu zupełnie nowych dla serii postaci z krwi i kości (w tym wspomnianego wcześniej szpiega).

W "Gwiezdnych wojnach" (i mowa tu zwłaszcza o produkcjach live-action) brakowało wątków ukazujących perspektywę szarych ludzi, którzy w przeciwieństwie do osób czułych na moc nie mieli telekinezy czy mieczy świetlnych do obrony przed Imperium (bądź Najwyższym Porządkiem).

Oczywiście nie każdy chce oglądać galaktycznych Kowalskich ledwo wiążących koniec z końcem, jeśli może uciec przed ponurą rzeczywistością do świata naparzających się kolorowymi patykami Jedi i Sithów. Gillroy znalazł jednak brutalny sposób, by zrekompensować normalsom ich magiczne braki.

Reżyser postanowił uderzyć w ton, z którym widzowie będą się utożsamiać, dlatego też zamknął bohaterów "Andora" w zniewalającym ich systemie, by móc skupić się na ich wnętrzu, a nie zdolnościach. Stawia im wyzwania, które w makro skali zdają się nie mieć większego znaczenia, aczkolwiek na dłuższą metę to one popychają fabułę w kierunku zwycięstwa Rebelii w "Powrocie Jedi".

"Andor" to "Gwiezdne wojny" dla dorosłych

Nazwisko Cassiana być może zdobi plakat najnowszego serialu Disney+, lecz produkcja stawia na bohatera zbiorowego. Postaci krążą wokół przyszłego szpiega niczym satelity, wzajemnie na siebie oddziałując.

Andor wpada w tarapaty zabijając dwóch funkcjonariuszy korporacji Preox-Morlany, która pilnuje porządku na Zewnętrznych Rubieżach, gdzie oprócz Endoru i Tatooine mieści się planeta Morlana I (to tu częściowo rozgrywa się akcja serialu). Warto wspomnieć, że mieszkańcy planet należących do Pre-Mor, są równocześnie jej pracownikami.

Zabójstwo przedstawicieli korporacji skutkuje tym, że Andor musi uciekać, a pomocną dłoń wyciąga w jego kierunku tajemniczy Luthen Rael, który umiejętności łotrzyka zamierza wykorzystać w walce z Galaktycznym Imperium.

Na papierze fabuła "Andora" jawi się jako typowa bajka o dobru i złu, a wcale taka nie jest. Andor zabija, bo nie potrafi panować nad emocjami - działa w afekcie, co staje się jego brzemieniem i odbiera mu łatkę moralnie dobrego gościa. W serialu Gillroya każdy ma coś za uszami, choć - zgłębiając historie serialowych postaci - jednym wybaczamy więcej, drugim mniej.

Jak pisałam wcześniej w recenzji pierwszych 3 odcinków "Andora", istotną rolę w życiu tytułowego mężczyzny odgrywa matczyna wręcz postać Maarvy Andor (gra ją znana z serii "Harry Potter" i "Obsesji Eve" znakomita aktorka Fiona Shaw). Niech wygląd nas nie zmyli. W niektórych scenach staruszka nas rozczuli, ale też ma nieczyste sumienie.

Dzięki niej po raz pierwszy pojmujemy, w czym tkwi fenomen serialu. Jest nim wewnętrzna walka dobra ze złem, którą każdy toczy w pojedynkę i na którą wpływ mają czynniki zewnętrzne. Ot, dylemat dwoistości natury ludzkiej (w kontekście "Star Warsów" podepnijmy pod niego również pozostałe myślące rasy zamieszkujące galaktykę). Większość bohaterów czyni zło, bo tylko tak może przetrwać pod rządami Imperium.

Wracając do Luthena, scenariusz kreśli mężczyznę jako wyrachowanego konspiranta, dla którego cel uświęca środki. Postać odgrywana przez Stellana Skarsgårda, choć stoi po stronie uciśnionych, niewiele się różni od tych, z którymi walczy. To pierwszy raz, gdy w "Star Warsach", tak dobitnie ukazano blaski i cienie Rebelii.

Po drugiej stronie mamy ambitnych imperialnych poruczników, którzy za wszelką cenę chcą utrzymać autorytet dyktatury. Widzowie poznają techniki, którymi posługują się imperialni, by trzymać cywili w ryzach. Są nimi więzienia, których nikt nigdy nie opuszcza, tortury polegające na puszczaniu więźniom odgłosów z rzezi ludności pewnej podbitej planety i publiczne egzekucje.

W szeregach Palpatine'a odnajdziemy zagubionych ludzi, pragnących wyżywić swoje rodziny, jak i sadystów, którzy z uśmiechem na twarzy potrafią zapytać się przełożonych, czy mogą powiesić jeńca na rynku.

"Andor" odchodzi od centrystycznego spojrzenia, mimo że od czasu do czasu pokazuje Imperialnych z dobrej strony (czyni tak przeważnie z pracownikami niższego szczebla), a Rebeliantów z tej złej. Nie zmienia natomiast reguły gry, jaką wytyczyły wcześniejsze produkcje z uniwersum. Po seansie serialu doskonale wiemy, po której stronie mamy się opowiedzieć.

Jakby tego było mało, Gillroy przemyca do swojego dzieła myśl marksistowską (zwłaszcza motyw wyzysku) i metakomentarz do współczesnego kapitalizmu. Cywile, więźniowie polityczni, pracownicy korporacji - wszyscy współpracują ze sobą, gdy nadarza się ku temu okazja. Łączy ich jedno - pragnienie wolności.

Widowisko godne kina

"Andor" stawia na kameralność, skromną scenerię i praktyczne efekty specjalne (przykładowo: droidy są fizycznymi modelami, a nie CGI), wrzucając do jednego kotła nieco szczypty kina noir, garść tropów rodem z thrillerów i domieszkę szpiegowskiego klimatu. Ponadto w serialu pojawiają się nieoczywiste kadry nawiązujące niekiedy do organicyzmu i wyważona muzyka skomponowana przez Nicholasa Britella, która od czasu do czasu zamienia się w istną erupcję wulkanu.

U Gillroya liczą się przede wszystkim ludzie i ich wielowymiarowość. W jego serialu nawet epizodyczne role mają coś do zaoferowania. Aczkolwiek nie udałoby się to bez naprawdę znających swój warsztat aktorów. Ba, wystarczy rzucić okiem na Kino Loya granego przez niedocenianego Andy'ego Serkisa. Wątek jego postaci kończy się nieoczekiwanym zwrotem akcji, które napisało - tak na dobrą sprawę - samo życie.

Serce podpowiada mi, że chciałabym, by twórcy pobawili się w fanserwis i przywrócili Serkisa w kolejnym sezonie; rozum szepcze mi zaś, że taki finał dla Kino jest piękny w swym tragizmie, a diamentu nie powinno się ruszać.

To samo tyczy się młodego idealisty Karisa Nemika, w którego wcielił się Alex Lawther z "The End of the F***ing World", przyjaciółki i byłej sympatii Andora, czyli Bix Caleen (Adria Arjona), jąkającego się droida Bee, który był wiernym towarzyszem Maarvy, oraz kierowanego rządzą zemsty i sprawiedliwości Syrila Karna (Kyle Soller).

Pierwszy sezon "Andora" kończy się z przytupem i potwierdza, że Gillroy jest królem w snuciu intryg oraz pisaniu z pozoru nudnych, lecz nietuzinkowych postaci. Odcinki są krótkie, ale wypełnione po brzegi napięciem, które zawsze znajduje ujście i nigdy nie pozostawia widzów bez odpowiedzi na zadane wcześniej pytania.

Wprawdzie nie wiemy, czego możemy spodziewać się po drugiej odsłonie serialu. I bardzo dobrze, bo obędzie się bez zbędnego teoretyzowania i wygórowanych oczekiwań. Grunt, żeby kontynuacja trzymała taki sam poziom jak poprzedniczka. Tyle wystarczy, żeby mnie zadowolić.