UFO pojawia się od zawsze. Ale rzadko kiedy może mieć coś wspólnego z pozaziemskimi cywilizacjami

Helena Łygas
18 lutego 2023, 08:38 • 1 minuta czytania
Hasło "UFO" działa na zbiorową wyobraźnię co najmniej od lat 50. I nie ma chyba innego tematu, w ramach którego osoby, które są jak najdalej od klechd o szkodliwości szczepionek i mocy kamieni, myślałyby "a nuż coś w tym jest". Tyle że historie o UFO karmią się przede wszystkim filmowymi kadrami.
Ilustracja przedstawiająca latający spodek fot. KTSDesign / Science Photo Library RF / East News

W zaledwie osiem dni z przestrzeni powietrznej Stanów Zjednoczonych zestrzelono cztery niezidentyfikowane obiekty latające - najwięcej wiadomo o pierwszym z nich - chińskim balonie szpiegowskim (lub, jak utrzymuje Pekin, meteorologicznym). 


Przeznaczenie i pochodzenie pozostałych (z których jeden miał mieć nietypową, ośmiokątną formę) jest nieznane. Tym bardziej, że jak do tej pory nie udało się odnaleźć szczątków pozostałych zestrzelonych obiektów. 

Tego typu historie działają na wyobraźnię, nie inaczej niż opowieści o nawiedzonych zamkach i znakach od zmarłych krewnych. Lęk miesza się tu z fascynacją nieznanym. Kto nie lubi zerknąć przez ramię logice i nauce, by poczuć mistyczny dreszcz. 

Fascynacja kosmosem odbija się i w kasowości związanych z nim filmów, żeby wymienić tylko kilka nowszych jak "Nowy początek" z Amy Adams, "Interstellar" czy nagrodzoną 10 Oscarami "Grawitację". 

Wyobraźnię dodatkowo rozbudza fakt, że co jakiś czas w mediach pojawiają się doniesienia o niezidentyfikowanych obiektach latających. I choć w większości przypadków okazuje się, że UFO to tak naprawdę dron albo zjawisko atmosferyczne, zdarzają się i udokumentowane spotkania z obiektami, których pochodzenia nie sposób zidentyfikować. 

Niezidentyfikowane obiekty a zielone ufoludki

Tyle że UFO to niekoniecznie UFO w powszechnym tego słowa rozumieniu. Skrót pochodzący od unidentified flying object (niezidentyfikowany obiekt latający) przez lata tak mocno osadził się w powszechnej świadomości jako synonim słowa "kosmici", że od dobrych kilku lat w oficjalnej komunikacji w Stanach używa się raczej skrótu UAP (unidentified aerial phenomena - niezidentyfikowane zjawisko powietrzne/lotnicze). Określenie pojawiło się już w latach 60., ale nie było zbyt często stosowane - zwłaszcza w mediach. 

Oczywiście UAP ma też szersze znaczenie niż UFO, a co za tym idzie, pod określenie podchodzą np. złudzenia optyczne odpowiadające za część tego typu obserwacji, ale w pierwszej kolejności chodzi tu oczywiście o niesianie paniki. UFO w zasilanej filmowymi kadrami wyobraźni to w końcu często inwazja z kosmosu, krwiożerczy obcy, czy inne gwiezdne wojny.

Pentagon potwierdza

Faktem pozostaje, że w historii zdarzało się już co najmniej kilka obserwacji tajemniczych "zjawisk". Przykładowo w 2020 roku Pentagon potwierdził, że na trzech nagraniach zrobionych przez pilotów wojskowych, widać obiekty niemożliwe do sklasyfikowania wedle żadnego ze znanych wykazów pojazdów. Wydanie komunikatu było podyktowane faktem, że filmiki wyciekły do sieci i stały się kanwą szeregu teorii spiskowych. 

Na pierwszym z nagrań, z 2007 roku, widać obiekt lecący nisko nad powierzchnią oceanu - gdy zbliżył się do niego samolot, z którego filmowano, gwałtownie zwiększył wysokość i zniknął z oczu pilotów w niespełna 2 sekundy. Tuż nad wodą i z dużą szybkością poruszał się także obiekt nagrany przez pilotów w 2015 roku.

Ostatnie z nagrań sklasyfikowanych przez Pentagon jako UFO (a raczej UAP) przedstawia kilka obiektów lecących z bardzo dużymi prędkościami i jednocześnie obracających się wokół własnej osi. Wszystkie pojazdy były też w stanie wykonywać bardzo gwałtowne manewry. 

Relacje pilotów ze spotkań z tego typu obiektami (choć nie trzeciego stopnia - te należy raczej włożyć między bajki) są o tyle cenne, że co do zasady są oni w stanie rozróżnić nawet ze sporej odległości, że nie mają do czynienia z innym samolotem czy balonem meteorologicznym. 

Jak Kenneth Arnold został guru ufologów

I to właśnie od pilota pochodzi pierwsza współczesna relacja ze spotkania z dziwnymi obiektami, która doczekała się dużego odzewu w mediach. 

Dziennikarz z Oregonu przekazał tę trudną do zweryfikowania historię agencji prasowej Associated Press, która rozesłała ją po całym świecie. 

Latem 1947 roku Kenneth Arnold leciał trasą w pobliżu Mount Rainer w stanie Waszyngton. W okolicach góry miał dostrzec dziewięć latających dysków poruszających się wedle pomiarów urządzeń pokładowych z prędkością około 1900 km/h, a więc znacznie szybciej niż najszybsze ze współczesnych samolotów, które osiągają prędkość poniżej 1200 km/h. 

Kilka dni później Hearst International - amerykański gigant wydawniczy, do którego należą dziś takie tytuły jak m.in. "Elle", "Men’s Health", "Esquire", "Cosmopolitan" czy ponad 20 tytułów lokalnych - publikuje artykuł o tym, co widział Kenneth Arnold, zaś termin "latający spodek", który wkrótce stanie się nieodłącznym elementem historii o UFO, trafi do milionów odbiorców. 

Co ciekawe, nie będzie to pierwsza w historii relacja o obiektach latających w kształcie dysków - zapiski o tego typu wydarzeniach pojawiały się sporadycznie od Średniowiecza. W prasie relacja o latającym spodku widzianym przez farmera Johna Martina zostanie opublikowana w 1878 roku, potem zaś w 1930, gdy podobne kształty widzi na niebie wielu mieszkańców Teksasu i Oklahomy. 

W kręgu tajemnic, czyli o Roswell

Bodajże najbardziej kojarzonym z UFO miejscem na świecie jest Roswell w stanie Nowy Meksyk - niespełna 50-tysięczne miasteczko, którego wielu mieszkańców żyje dziś z UFO-turyzmu. 

Choć wydarzenia z 1947 doczekały się post factum wielu logicznych wyjaśnień, kilka kwestii wciąż budzi wątpliwości tych, którzy w zbiegi okoliczności nie wierzą. Ale zacznijmy od początku. 

Jest początek lipca. Miejscowy sprzedawca artykułów żelaznych spędza wieczór z żoną - siedzą na ganku i rozmawiają. Około godziny 22 obydwoje widzą świecący jasno obiekt, którego kształt opiszą potem jako dwa talerze zwrócone denkami na zewnątrz. Przemieszcza się po niebie ze znaczną prędkością - zdaniem Dana Wilmota bezszelestnie. Jego żona zezna z kolei, że słyszała dziwny świst. 

Sześć dni później - 8 lipca 1947 roku - pułkownik William Blanchard informuje opinię publiczną, że na terenie jednej z pobliskich farm znaleziono szczątki nietypowego obiektu przypominającego spodek. Wrak zostaje zabrany na ekspertyzę do bazy wojskowej nieopodal Roswell, potem zaś do dowództwa generalnego.

O wypadku pisze prasa, pojawiają się też pierwsze teorie spiskowe, wedle których we wraku tajemniczego obiektu miałyby się znajdować ciała istot pozaziemskich.

Ogólnonarodową panikę podsyca fakt, że szczątki obiektu zostają wkrótce przewiezione do bazy dowództwa generalnego. Wojsko zwołuje więc konferencję prasową i wydaje oświadczenie, że rozbity obiekt to w istocie balon meteorologiczny. 

Co więc sprawiło, że to akurat Roswell stało się mekką ufologów? Zaczyna się od Williama Blancharda - pułkownika, który powiedział prasie o szczątkach dysku - z dnia na dzień staje się nieosiągalny dla mediów. Oficjalnie: przebywa na urlopie.

Do tego dochodzi relacja Jesse’ego Marcela - agenta wywiadu Roswell Army Air Field - który zostawił po sobie dzienniki (zmarł w latach 80.), w których pisał, że znalezione szczątki z całą pewnością nie były dziełem rąk ludzkich.

Opisywał dziwną folię, której fragment miał zabrać do domu - nie dało się jej zgnieść, przewiercić wiertłem, nie zmieniała się też pod wpływem ognia. Marcel wspominał także, że widział cienkie belki z inskrypcjami wykonanymi nieznanym mu alfabetem przypominającym hieroglify. 

Z ujawnionego w połowie lat 90. raportu US Air Force (sił powietrznych Stanów Zjednoczonych) dotyczącego zdarzeń w Roswell wynika z kolei, że sprawa była wyciszana, ponieważ wrak "latającego spodka" był w istocie balonem szpiegowskim testowanym w ramach amerykańskiego projektu Mogul. Urządzenie mogące wznosić się na znaczne wysokości miało za zadanie śledzić sowieckie testy broni nuklearnej. 

Szał, UFO-szał

Po Roswell Stany ogarnie prawdziwy szał na UFO - spodki będą latały w filmach, staną się elementem graficznym, raz po raz do prasy będą też docierały kolejne mistyfikacje - wielu będzie takich, którzy zorientują się, że freesbee i aparat fotograficzny wystarczą, by trochę na ogólnonarodowej panice zarobić. 

Panikę zaś będzie komu - a raczej czemu - podsycać. Pod koniec lat 40. zaczyna się wszak Zimna Wojna, a społeczeństwo mimo okresu prosperity żyje w podsycanym przez rząd lęku przed obcymi ze Wschodu. Z kolei 1957 to rok startu wielkiego wyścigu kosmicznego, cały świat patrzy więc w nocne niebo.

Zbiorowa iluzja pogodowa

Bodajże najdziwniejszym współczesnym zetknięciem z niezidentyfikowanym obiektem latającym jest incydent, który wydarzył się w 2006 na międzynarodowym lotnisku w Chicago.

Dwunastu pracowników lotniska i linii lotniczych, ale i kilkunastu innych świadków, którzy przebywali na terenie O'Hare International Airport zgłosiło, że widziało ciemnoszary dysk przemieszczający się nad płytą lotniska. Po chwili pojazd zniknął w chmurach, w których miał pozostawić intensywnie niebieski ślad. Ponieważ obiekt nie został zarejestrowany przez żaden z lotniskowych radarów, sprawa została zaklasyfikowana jako "zdarzenie pogodowe".

Rocznie w Stanach jest zgłaszanych około 6 tys. incydentów, których świadkowie są przekonani, że zobaczyli UFO. Ponad 90 proc. (wedle innych szacunków - nawet do 98 proc.) to podszepty wyobraźni - za UFO są brane chińskie lampiony, drony, balony, a nawet zagubione latawce.

Do tego dochodzą meteory, czy po prostu zjawiska meteorologiczne lub złudzenia optyczne. Wedle oficjalnych raportów i ustaleń, nie udowodniono dotychczas, że którykolwiek z niezidentyfikowanych obiektów latających był pozaziemski.

Czytaj także: https://natemat.pl/466013,life-balance-congress-czyli-dziewiaty-krag-coachingowego-piekla-w-polsce