"John Wick 4" przechodzi wszelkie pojęcie. Jest jeszcze lepszy niż poprzednie części

Maja Mikołajczyk
27 marca 2023, 16:56 • 1 minuta czytania
Tasiemcowe serie akcyjniaków to z reguły produkcje, które (późną) wieczorową porą można spotkać na TV4. "John Wick" to jednak absolutny fenomen – cykl z części na część jest coraz lepszy, a najnowsza odsłona sprawia, że szczęki opadają.
"John Wick 4" [RECENZJA]. Fot. kadr z filmu "John Wick 4"

Jeszcze Hollywood czy już sztuka?

W ramach zachodniego kina akcji można wyróżnić kilka typów filmów. Pierwszym z nich są masowo kręcone swego czasu produkcje klasy B, w których grali tacy gwiazdorzy kina kopanego jak Jean-Claude Van Damme, Steven Seagal czy Michael Dudikoff.

Kolejną kategorię stanowią współczesne filmy akcji z gigantycznymi budżetami na efekty specjalne, nieoferujące jednak nic ponad generyczną rozrywkę z wybuchami i nieskomplikowanym mordobiciem w centrum wydarzeń.

Kino akcji bywa również wykorzystywane jako konwencja przy bardziej artystycznych projektach. W taki sposób posługuje się nim duński reżyser Nicolas Winding Refn, który z jego elementów tworzy własne, nasycone symboliką uniwersalne opowieści.

I jest też "John Wick".

Serię Chada Stahelskiego trudno zaszufladkować. Z jednej strony to wysokobudżetowe hollywoodzkie kino akcji, a z drugiej artystyczne (i pełne gatunkowej świadomości) zacięcie reżysera nie pozwala na włączenie go do szeregu takich produkcji jak "Tyler Rake", "Bloodshot" czy filmy Marvela i DC, które znajdują się pograniczu kina akcji i science-fiction.

Co więcej, chociaż można by się spodziewać, że z części na część (jak to zwykle bywa) jakość widowiska będzie spadać, w przypadku cyklu Stahelskiego jest dokładnie odwrotnie. "John Wick 4" to nie film, a spektakl akcji, od którego może zawrócić się w głowie – szczególnie że trwa niemal trzy godziny.

"John Wick 4", czyli wkraczamy do świata morderców na zlecenie po raz czwarty

Fabularnie już to wszystko widzieliśmy – na Wicka po raz kolejny został wydany wyrok śmierci. Płatny morderca, który nie marzy o niczym innym, jak przejściu na emeryturę, znów będzie musiał zabijać, by wywalczyć upragnioną wolność.

Stahelski od czterech części mierzy się z tym samym tematem – ucieczką od swojej przeszłości, która ściga nas bez względu na to, jak daleko pragnęlibyśmy się od niej oddalić, a także losem oraz naszą naturą, które są jeszcze bardziej nieubłagane.

"John Wick" to jednak nie seria, która stoi na wyjątkowo oryginalnej historii, ale na bardzo silnych innych fundamentach. Jednym z nich jest uniwersum płatnych morderców oraz zrzeszających ich organizacji i klanów, sukcesywnie rozwijane przez reżysera w każdej następnej części. Być może nie jest to rozbudowane światotwórstwo na poziomie słynnych franczyz fantasy czy science-fiction, ale jest na tyle efektowne i przemyślane, że zwyczajnie działa.

Kolejną mocnym punktem każdej części cyklu są charakterystyczni bohaterowie – i to zarówno ci stojący po stronie Wicka, jak i ci próbujący go dopaść. Z poprzednich odsłon znamy już m.in. Winstona (Ian McShane), czyli właściciela nowojorskiego hotelu-przykrywki dla morderców oraz Króla Bowery'ego (Laurence Fishburne) stojącego na czele agentów podszywających się pod bezdomnych.

W "Johnie Wicku 4" Stahelski przeszedł jednak samego siebie jeśli chodzi o kreacje (oraz casting) czarnych charakterów. W rolę aroganckiego szefa Wysokiego Stołu, który chce dopaść Wicka, wciela się roztaczający brutalną charyzmę Bill Skarsgård (ubranie postawnego Szweda w brokatowe garnitury było strzałem w dziesiątkę).

W jednego z mniejszych przeciwników Baba Jagi (pseudonim Wicka) wciela się doskonale znany fanom kina akcji Scott Adkins (mistrz sztuk walki oraz słynny Uri Boyka z serii "Champion"), który pomimo gigantycznego kostiumu protetycznego na sobie wykonuje takie akrobacji podczas walki z tytułowym bohaterem, jak gdyby ważył tyle co piórko.

Nie ma jednak wątpliwości, że show kradnie (nawet samemu Keanu Reevesowi) grający niewidomego mordercę na zlecenie Donnie Yen, czyli kolejny aktor, a jednocześnie mistrz sztuk walki (znany przede wszystkim z serii "Ip Man"). Stary, dobry Wick jak zwykle ma ręce pełne roboty (albo może raczej – krwi), jednak to właśnie ścigający go Caine (Yen) ściąga na siebie pełną uwagę za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie.

Balet śmierci

Wyjątkowość serii "John Wick" wynika jednak przede wszystkim z wybitnie zrealizowanych scen walk, których oglądanie przypomina przyglądanie się skomplikowanym baletowym figurom na deskach teatru.

Stahelski nie próbuje tworzyć iluzji, że to, co widzimy na ekranie, mogło wydarzyć się naprawdę. Reżyser nie tylko stawia swoich bohaterów w nieprawdopodobnych sytuacjach (walka pomiędzy rozpędzonymi samochodami, mordobicie podczas klubowej imprezy czy upadki z wysokości niezakończone nawet jednym zadrapaniem), ale również estetyzuje każdą scenę z zacięciem chorobliwego perfekcjonisty.

Efekt jest jednak taki, że jeśli chodzi o inscenizację, obcujemy praktycznie z arcydziełem skończonym. Scenografia, światła, muzyka (te rave'y!), detale czy choreografie walki – nie ma elementu, nad którym reżyser nie panowałby na mistrzowskim poziomie.

"John Wick 4" zakończył się w taki sposób, że właściwie nie wiadomo, czy twórcy oznajmili koniec głównej serii, czy po prostu wodzą nas za nos – wydaje się jednak, że raczej to drugie, biorąc pod uwagę, że Lionsgate (wytwórnia odpowiedzialna za cykl) już w 2020 roku potwierdziła, że prace nad "Johnem Wickiem 5" są w toku.

To jednak nie koniec. W drodze na duże ekrany jest już spin-off "Ballerina" z Aną de Armas w roli głównej, a na te mniejsze zmierza serial "Continental" o młodości Winstona, w którym zobaczymy m.in. Mela Gibsona oraz Colina Woodella.

Wszystko wskazuje więc na to, że uniwersum płatnych morderców będzie sukcesywnie rozwijane. I patrząc na to, jak to do tej pory wychodziło, można tylko zacierać ręce w oczekiwaniu na kolejne produkcje.