nt_logo

"Nikt się już nie pie*rzy". Dlaczego Hollywood wykastrowało filmy ze scen seksu?

Maja Mikołajczyk

05 marca 2023, 19:17 · 7 minut czytania
Aktorzy i aktorki w filmach prężą swoje doskonałe i odlane niczym z marmuru ciała. Chociaż oko kamery fetyszyzuje współczesne symbole seksu, one same w swoich rolach są coraz bardziej... aseksualne. Dlaczego Hollywood niemal zupełnie zrezygnowało ze scen seksu w filmach?


"Nikt się już nie pie*rzy". Dlaczego Hollywood wykastrowało filmy ze scen seksu?

Maja Mikołajczyk
05 marca 2023, 19:17 • 1 minuta czytania
Aktorzy i aktorki w filmach prężą swoje doskonałe i odlane niczym z marmuru ciała. Chociaż oko kamery fetyszyzuje współczesne symbole seksu, one same w swoich rolach są coraz bardziej... aseksualne. Dlaczego Hollywood niemal zupełnie zrezygnowało ze scen seksu w filmach?
Dlaczego w filmach nie ma już scen seksu? Fot. naTemat
  • Badania pokazują, że w ostatniej dekadzie liczba scen seksu w kinie mainstreamowym diametralnie zmalała. Ostatni raz tak niewiele było ich w latach 60.
  • Jako winnych tego stanu rzeczy wskazuje się m.in. superbohaterskie kino oraz tak zwany nowy purytanizm.
  • Więcej scen intymnych obecnie można znaleźć w serialach, takich jak chociażby "Sex Education" czy "Euforia".

Kto zabił seks w Hollywood?

Po tym, jak w Hollywood przestał obowiązywać niezwykle restrykcyjny Kodeks Haysa (zabraniający m.in. pokazywania seksu pozamałżeńskiego w filmach), filmowcy chętnie rozbierali swoich bohaterów i pokazywali ich w trakcie upojnych nocy.

Jako najbardziej "napalone" wciąż można wskazać kino lat 70. (z rozwojem niszowego co prawda, ale wpływowego kina sexploitation), jednak lata 80. z przemycaniem erotyki do kina familijnego (słynna i krytykowana obecnie scena seksu oralnego w "Pogromcach duchów"), lata 90. z boomem na thriller erotyczny (z "Nagim instynktem" z Sharon Stone na czele) czy lata dwutysięczne z seks-komediami – w tych dekadach twórcy także nie bali się eksperymentować z nagością i seksem na ekranie.

Chociaż wydaje się, że nasza kultura jest dziś przesycona seksem, a ludzie są otwarci na wszelkiego rodzaju eksperymentowanie, jak nigdy wcześniej, paradoksalnie ten rodzaj intymności zniknął z ekranów niemal... zupełnie.

W 2019 roku "Playboy" przeanalizował dane z portalu IMDb. Okazało się, że ze 148 012 filmów pełnometrażowych wypuszczonych w ubiegłej dekadzie jedynie 1,21 proc. z nich zawierało sceny seksu – to najniższy odsetek od lat 60.

Wypada więc chyba zapytać – kto (albo co) zabiło seks w kinie?

Aseksualni superbohaterowie

Filmy superbohaterskie zdominowały Hollywood, a jak słusznie zauważył Steven Soderbergh – "nikt się w nich nie pie*rzy".

Reżyser nagrodzonego w Cannes dramatu "Seks, kłamstwa i kasety wideo", ale także paradoksalnie mało seksownego filmu o męskich striptizerach (co najprawdopodobniej jest pokłosiem ostatnich tendencji w kinie) "Magic Mike: Ostatni taniec" nie mija się z prawdą.

Chociaż na ekranie widzimy obleczone w lateksowe stroje perfekcyjne ciała (wcielający się w Kapitana Amerykę Chris Evans został w ubiegłym roku dosłownie okrzyknięty przez magazyn "People" najseksowniejszym mężczyzną na świecie), ich nosiciele są zaskakująco... aseksualni w swoich działaniach.

A warto dodać, że superbohaterowie niegdyś byli zdecydowanie bardziej zmysłowi, żeby wspomnieć chociażby ikoniczne sceny pomiędzy Michaelem Keatonem oraz Michelle Pfeiffer w "Powrocie Batmana" Tima Burtona czy widoczne sutki w kostiumie człowieka-nietoperza w filmach wyreżyserowanych przez Joela Schumachera.

Współczesnych herosów wykastrował Disney, który zakupił Marvel Studios w 2009 roku, a należy wspomnieć, że jeszcze krótko przed tą transakcją moglibyśmy być świadkami słynnego pocałunku Kirsten Dunst i Tobeya Maguire'a w "Spider-Manie" Sama Raimiego czy obserwować podboje Iron Mana, który w późniejszych latach wyewoluował z psa na baby do nieszkodliwej figury ojca.

Jak wiedzą obserwatorzy branży, wielkiej korporacji zależy na tym, by ściągnąć do kin jak największe rzesze widzów i w tym celu wszystkie filmy, jakie wypuszcza, są dozwolone od 13. roku życia (wyjątkiem są produkcje o Deadpoolu), a to oznacza, że muszą być pozbawione m.in. namiętnych scen pomiędzy bohaterami.

Przykład zaczęły brać z nich również inne wytwórnie, czego efektem jest to, że większość produkcji nie jest jak niegdyś targetowana do dorosłych, a młodzieży. Ta strategia jednak (niestety) działa – spośród wszystkich box office'owych hitów z 2022 roku nie było ani jednego filmu oznaczonego kategorią R. Ponadto wysokobudżetowe produkcje adresowane do widzów dorosłych, jak "Halloween. Finał", "Wiking" czy "Babilon", poniosły spektakularne klapy finansowe.

Ugrzecznienie superbohaterów to także efekt ekspansji na rynek chiński, która na dobre zaczęła się w połowie lat dziesiątych. Cenzorzy zza oceanu są dość nieprzewidywalni i mogą wycofać film z kin, nawet gdy zauważą jedynie aluzję do seksu, a obecnie bez sukcesu w Chinach nie ma sukcesu w ogóle.

Twórcom superbohaterskich widowisk intymnych scen kręcić się nie opłaca z jeszcze innego powodu. Tym, co popycha w nich historię do przodu, są akcja, przemoc i efekty specjalne, a nie relacje międzyludzkie. Seks zwyczajnie przestał się opłacać.

#MeToo i nowy purytanizm

Ruch #MeToo ujawnił okropnego raka, jaki toczył Hollywood – nadużycia seksualne. Ujawnienie seksualnych predatorów z gatunku Harveya Weinsteina sprawiło, że branża stała się bezpieczniejsza, ale ma też swoje artystyczne konsekwencje.

Twórcy w obawie o oskarżenia o nadużycia są mniej skłonni do proszenia aktorek czy aktorów o branie udziału w odważnych scenach. Ponadto już samo przedstawienie seksu na ekranie może być problematyczne, gdyż stał się on niezwykle "poważnym" tematem, z którego żartować można tylko w określonej konwencji. Jeden krok za daleko czy źle nakręcona scena gwarantują burze w mediach społecznościowych, a nawet scancellowanie filmu czy osób zaangażowanych w jego produkcję.

Taki nowy purytanizm (na polskim gruncie szeroko omawiany przez filozofa Tomasza Stawiszyńskiego) krytykuje m.in. pierwszy skandalista Hollywood, czyli holenderski reżyser Paul Verhoeven, który po latach powrócił na europejski grunt, by nie być ograniczony amerykańską autocenzurą.

– Seksualność została z filmów usunięta (...) W latach 70. można było swobodnie poruszać ten temat, a teraz, dekady później, te produkcje nie mogłyby powstawać. Dzisiaj byłoby trudno zrealizować takie filmy jak "Showgirls" czy "Nagi instynkt" – powiedział reżyser w rozmowie z portalem Indiewire.

– Nastąpił ogólny zwrot ku purytanizmowi. Myślę, że w USA zaszło wielkie nieporozumienie na temat seksualności. Seksualność jest najbardziej podstawowym elementem naszej natury. Zawsze zdumiewali mnie ludzie, których szokowały sceny seksu w kinie – dodał na łamach "Variety".

Verhoeven jako twórca, który podstępem nagrał słynną rozbieraną scenę z Sharon Stone i generalnie nie unikał fetyszyzujących kobiece ciało ujęć, być może sam był elementem systemu, jaki spowodował obecny zwrot ku ekranowej wstrzemięźliwości seksualnej. Jak jednak na łamach "Washington Post" w 2019 roku przekonywała krytyczka filmowa Ann Hornaday, unikanie seksu za wszelką cenę nie jest żadną receptą.

"To oczywiste, że nie ma co opłakiwać śmierci scen będących spełnieniem fantazji erotycznych reżyserów-mężczyzn, które narzucali widzom przez prawie sto lat. Ale czy abstynencja naprawdę jest jedyną opcją?" – zastanawiała się.

"Ponieważ młodzi filmowcy często są asymilowani przez Disneya i Marvela, a milenialsi i pokolenie Z generalnie uprawiają mniej seksu niż ich poprzednicy, ta nowa ekranowa cnotliwość wydaje się roztropną, ale nie do końca mile widzianą nową normalnością" – dodała Hornaday.

"Sex Education" w serialach

Niegdyś to produkcje telewizyjne były zdecydowanie bardziej pruderyjne niż filmy kinowe. Zmieniło się to jednak wraz z nadejściem ery streamingów, a więc z pożegnaniem z cenzurą tradycyjnych stacji telewizyjnych. Ponadto jak twierdzi koordynatorka ds. intymności Ita O'Brien, dużo łatwiej opowiedzieć o złożoności relacji erotycznej, gdy ma się na to kilka lub kilkanaście godzin.

Z odważnych scen słynie przede wszystkim HBO (choć przez takie produkcje, jak "Bridgertonowie", "Szkoła dla elity" czy "Sex/Life" może zacząć czuć oddech Netfliksa na karku), choć nie zawsze robiło to w godny pochwały sposób.

Jeden z największych hitów stacji i platformy, czyli "Gra o Tron" wykorzystywał sceny seksu w tym samym celu, co przemocy, czyli głównie do szokowania widzów oraz wywoływania (czasami niezdrowego) podniecenia. Ostrej krytyki doczekała się m.in. scena gwałtu Sansy Stark nakręcona w bardzo wojerystyczny sposób.

Stacja zrehabilitowała się jednak w sequelu serialu, czyli "Rodzie smoka". Sekwencja zestawiająca intymne sceny pomiędzy Daemonem a Rhaenyrą oraz Viserysem i Alicent unaocznia znaczące różnice w charakterze relacji obu tych par.

Seks bardzo często jest elementem produkcji skierowanych do młodzieży czy młodych dorosłych, co nie dziwi, biorąc pod uwagę ich buzujące hormony. I w tym przypadku HBO zawiodło w pewien sposób z kolejną ze swoich sztandarowych produkcji.

Chociaż "Euforia" Sama Levinsona wpisuje zachowania seksualne bohaterów w ich psychologię, a także używa ich do prowadzenia narracji, oglądając część z nich trudno nie odnieść wrażenia, że reżyser fetyszyzuje kobiece ciało w niesmaczny sposób (razi to szczególnie w przypadku ujęć z obdarzoną sporych rozmiarów biustem Sydney Sweeney).

Na przeciwległym biegunie znajdują się netfliksowe "Sex Education" oraz wyprodukowani przez Hulu "Normalni ludzie" na podstawie powieści Sally Rooney. Oba seriale ukazują ludzką seksualność jako zwyczajny element ludzkiej intymności.

Ten pierwszy (jak sama nazwa wskazuje) większy nacisk kładzie na walory edukacyjne i chociaż twórcy nie unikają wulgarnego języka czy stawiania bohaterów w seksualnych sytuacjach, pełnej nagości (ze względu na docelową grupę wiekową) w nim nie doświadczymy.

Inaczej jest w serialu Hulu, w którym bohaterowie w części ze scen ukazani są całkowicie nago. Sposób ich nakręcenia oraz wpisanie w narrację o głębokim uczuciu, jakim darzą się Marianne (Daisy Edgar-Jones) i Connell (Paul Mescal), sprawia, że nie mamy poczucia, że obcujemy z pornografią, a piękną historią miłosną.

Dlaczego potrzebujemy seksu w kinie?

Twórcy niegdyś popularnych średniobudżetowych dramatów (takich jak, np. "Bliżej" czy "Powrót do Garden State"), które obecnie niemal zupełnie zniknęły z hollywoodzkiego krajobrazu, doskonale wiedzieli, że za pomocą scen seksu można powiedzieć o bohaterach coś więcej – nie tylko, że potrzebują rozładowania napięcia seksualnego.

Ich role przejęły właśnie wspomniane seriale wykorzystujące ekranową intymność do zgłębienia psychiki bohaterów ("Euforia") lub do eksploracji łączących ich relacji ("Ród smoka").

Jak słusznie w swoim tekście zauważyła dziennikarka Helen Lewis, w erze po #MeToo telewizja znacznie lepiej poradziła sobie z "gorącym ziemniakiem" niż kino. "Serial BBC 'Mogę cię zniszczyć' [opowiadającym o kobiecie, która doświadczyła przemocy seksualnej - przyp. red.] pokazuje mocne sceny seksu – ale nie po to, by w starym tego słowa znaczeniu podniecić widzów. Te sceny były trudne, niewygodne oraz bezkompromisowe" – tłumaczyła.

Seks może więc mieć dla prowadzonej narracji kluczowe znaczenie, ale to niejedyny powód, dla którego ich głośna w ostatnim czasie nieobecność z perspektywy walorów artystycznych wcale nie jest korzystna.

Pozbawieni seksualności bohaterowie, czyli jednej z kluczowych i naturalnych funkcji organizmu ludzkiego, tracą część swojego człowieczeństwa. Problemem nie jest bowiem jedynie brak łóżkowych wygibasów na ekranie, ale również całkowite wyzucie filmowych protagonistów ze zmysłowości, co najlepiej widać na przykładzie pozbawionych seksualnych instynktów marvelowskich herosów.

Czy Hollywood poradzi sobie z tą "impotencją"? Historia (nie tylko kina) pokazuje, że po okresie seksualnej abstynencji wahadło zwykle przechyla się w drugą stronę. Zanim to jednak nastąpi, pozostaje nam wciąż jurne kino niszowe i europejskie.