Sąsiad groził, że mnie "zaj***e". Ale bardziej przeraziło mnie to, co zrobiła policja
Tak (nie) chroni nas policja
– Pamiętaj, nie bój się panów w mundurach. Oni są od tego, żeby pomóc – powtarzały nam przez całe dzieciństwo nasze mamy. "Pomagamy i chronimy", "Służba dla dobra innych" – tak funkcjonariusze promują się w sieci.
A po wejściu na stronę Komendy Głównej Policji można nawet natknąć się na hasło "Polacy czują się bardzo bezpiecznie", gdzie powołano się na badania rządowego CBOS. Wynika z nich, że 96 proc. osób uważa swoją okolicę za bezpieczną, a 88 proc. osób uważa Polskę za bezpieczny kraj.
Opowiem wam historię o (nie)bezpieczeństwie, na straży którego dzielnie stoją nasi funkcjonariusze. A w zasadzie opowiem kilka historii.
Chciał wejść na balkon, żeby mnie zabić. Policja kompletnie mnie olała
Noc z 8 na 9 lipca. Jest godzina 00:29, gdy pierwszy raz dzwonię na numer alarmowy. Mój sąsiad od trzech dni organizuje na Mokotowie głośne imprezy. Od nocy do rana. To zresztą nie pierwszy raz. W końcu nie wytrzymuje i uderzam w ścianę. Wystarczyło, żeby doprowadzić go do furii.
Wyskoczył na balkon i się zaczęło – Idę cię za***ać frajerze, ty k**wo, wyjdź na ten balkon, to cię zabiję. A spróbujesz, k**wo, psy zawiadomić, to nie masz życia – zaczął wrzeszczeć. Te same słowa w konfiguracji z różnymi przekleństwami powtarzał bitą godzinę.
Co gorsza, nasze balkony są obok siebie. Istniała możliwość przejścia między barierkami. Dyspozytorowi tłumaczę, że padły groźby śmierci, że sąsiad chce przejść z balkonu na balkon, że jest pijany, że boję się, że coś mi się stanie.
Pamiętacie te sceny z filmów, kiedy grozi ci niebezpieczeństwo, a przed przyjazdem służb pomocy udziela ci właśnie dyspozytor? Niestety, to tylko magia ekranu. Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki nawet nie powiedział mi, co zrobić.
Nie poczekał ze mną na przyjazd służb. Nie wyjaśnił, czy wyjść z domu, czy podejść i zabezpieczyć balkon, czy chować się do pomieszczenia, szykować do samoobrony. Nic. Nie był nawet w stanie wyjaśnić, kiedy przyjedzie policja.
Mijają równo 42 minuty. Cały czas słyszę groźby. W jego mieszkaniu jest grupa osób, a przez ścianę słyszę, jak sąsiad naradza się, jak mnie "zaj***ć" i czy zrobić to już. O 1:11 dzwonię na służby drugi raz. Ponawiam informację i... nic. Słyszę tylko, że zgłoszenie z moim opisem zostało przekazane i trzeba czekać.
No więc czekam. Siedzę na końcu pokoju, patrzę na balkon i myślę tylko o tym, co zrobię, jeśli zobaczę na nim tego człowieka. Równolegle powiadomiłem o zdarzeniu bliskich. Sytuacja uspokoiła się tylko dlatego, że nie reagowałem.
Policja: "Była cisza i spokój". Ewa Wrzosek: "cisza mogła oznaczać coś przeciwnego"
I tak mija pierwsza godzina... druga godzina... trzecia godzina. Na miejscu nikogo nie ma. Impreza trwała do 6:30. Do dziś nie skontaktował się ze mną żaden policjant. Nie dostałem nawet SMS-a z pytaniem, czy wszystko dobrze, choć dyspozytor powiedział, że funkcjonariusze mogą dzwonić na mój telefon.
Sprawę nagłośniłem w mediach społecznościowych. Dopiero gdy mój wpis na Twitterze osiągnął ponad 150 tys. wyświetleń, policja raczyła złożyć zaskakujące wyjaśnienia.
"Patrol został skierowany na miejsce zgłoszenia z uwzględnieniem wszystkich realizowanych interwencji. Po przybyciu na miejsce policjanci podjęli próbę kontaktu przez domofon. Nikt nie odbierał, światła były pogaszone cisza i spokój" – czytam.
Co ciekawe, nie podano, o której godzinie służby pojawiły się na miejscu. Godzina przyjazdu nie padła też w odpowiedzi na pytania koleżanki z redakcji. Ot, stwierdzono, że nie potwierdzono, by do zdarzenia w ogóle doszło.
Jednym słowem – gdybym leżał martwy w mieszkaniu, cholera wie, kiedy sprawa wyszłaby na jaw. Wspomniała o tym zresztą prokurator Ewa Wrzosek. "Gdyby te groźby zostały zrealizowane, to domofonu nie miałby już kto odebrać, a pogaszone światła i cisza oznaczać mogły coś wręcz przeciwnego niż spokój" – napisała.
Nie jestem odosobnionym przypadkiem. Policja regularnie zaniedbuje nasze bezpieczeństwo w najróżniejszych sytuacjach. A tuż po tym, jak nagłośniłem moją historię, inni ludzie zaczęli dzielić się ze mną własnymi doświadczeniami.
Oni też nie dostali pomocy. "Sąsiadka krzyczała: Zostaw ten nóż", "nago atakował ludzi, rzucał w nich butelkami"
– W ubiegłe wakacje wzywaliśmy przez 112 interwencję ws. przemocy domowej w bloku obok. Po 2:00 na całe osiedle sąsiadka krzyczała, że typ złamał jej rękę i by "zostawił ten nóż". Nikt do rana też nie przyjechał, sąsiedzi z tego domu prędzej poszli naprać typa po mordzie, a kobietę na SOR zawieźli – mówi w rozmowie z naTemat 30-letni Darek z Trójmiasta.
Kolejny incydent. Jest sierpień 2022 roku. Dziennikarz Wirtualnej Polski Mateusz Dolak mówi nam o interwencji, do której nie doszło pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie. – Ani jeden patrol nie zajął się agresywnym mężczyzną, który nago biegał po centrum Warszawy – zaznacza.
– Młody człowiek był bardzo pobudzony, zaczepiał ludzi, wyzywał i rzucał w nich szklanymi butelkami. Nawet zaczepienie patrolu, który przejeżdżał obok, nic nie dało – dodaje. Dolak opisał swoje doświadczenia dla WP.
Jak zrelacjonował, pierwszy telefon na policję wykonał o 22:51. Zawiadomienia ponawiał kilkukrotnie, bowiem agresywny mężczyzna cały czas się przemieszczał. W międzyczasie zdążył wszcząć bójkę. Niewiele dalej stał radiowóz z funkcjonariuszami prowadzącymi inną interwencję. Ci jednak odmówili pomocy, bo "są zajęci".
Po godzinie 24:30 Mateusz musiał udać się w kierunku domu. Policja jednak niezmiennie nie pokazywała się na miejscu.
Zaatakował go w centrum Katowic i szedł za nim aż pod dom. "Policja zagroziła mi mandatem"
– Cała sprawa zaczęła się dosyć niewinnie – zaczyna 22-letni Andrzej z Katowic. Akcja rozegrała się, gdy chodził do 2. klasy liceum. W drodze ze szkoły do domu, w centrum miasta, usłyszał gwizdanie. Okazało się, że gwizdał na niego na oko 30-letni facet.
– Odwróciłem się wtedy tak tylko żeby dostrzec kątem oka, jak z grubsza wygląda, ale poszedłem dalej. Sytuacja zaczęła się powtarzać – wspomina. Średnio raz na kilka dni, wracając do domu, mierzył się z tym samym agresywnym mężczyzną.
W końcu do gwizdania doszły obraźliwe komentarze, a następnie napastnik spróbował chwycić Andrzeja za ramię.
– Przyspieszyłem kroku, żeby mieć go z głowy, ale w plecy usłyszałem jeszcze rzucone "zaj***ę cię p***le" – przytacza 22-latek. I tu rozpoczął się pościg. Mężczyzna gonił Andrzeja aż do samego mieszkania.
– Zdążyłem otworzyć drzwi do bloku i zamknąć je za sobą, a on był w tym czasie na dole schodów. Poszedłem do siebie, spojrzałem z okien po kolei, żeby zobaczyć, co robi - kręcił się wokół bloku. Zadzwoniłem wtedy na policję, dokładnie opisałem sprawę – dodaje.
Patrol przyszedł dopiero po kilku godzinach. W godzinach wieczornych funkcjonariusze weszli do mieszkania i krótko stwierdzili, że nikogo pod blokiem nie ma, więc wezwanie było bezpodstawne.
– Powiedzieli, że następnym razem "będą konsekwencje finansowe". Mogę powiedzieć tylko tyle, że miałem szczęście, bo sytuacja z tym typem już się nie powtórzyła – podsumowuje.
Sprawę 15-letniego Józefa w ostatnich dniach opisały chyba już wszystkie krajowe media. Chłopak, wracając z tegorocznej Parady Równości, został zaatakowany, zwyzywany i wypchnięty z tramwaju przez agresywnego, pijanego mężczyznę.
Tym razem na miejscu stawiła się policja, jednak przebieg interwencji woła o pomstę do nieba. Nastolatek wysłał naTemat treść złożonej na funkcjonariusza skargi, gdzie dokładnie opisuje przebieg zdarzenia.
Funkcjonariusze wysłuchali relacji ofiary i sprawcy zdarzenia, a następnie... kazali podać sobie ręce. "Kiedy odmówiłem, (...) policjant odwoływał się do moich domniemanych poglądów" – czytamy. Następnie 15-latek usłyszał, że chodzi mu o rozgłos, a poza tym uczęszcza na Paradę Równości, a toleruje jedynie osoby, z którymi się zgadza.
"Na odchodne policjant oznajmił mi, że nie zarejestruje tego jako zgłoszenia, przez co nie mogę podjąć dalszych kroków w celu wyciągnięcia konsekwencji" – zauważył.
"Myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej wyjść z komisariatu"
Do patologicznych sytuacji również dochodzi już na komendzie.
– Jak sobie to przypominam, to znowu czuję się kompletnie rozwalona. Myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej wyjść z komisariatu – mówi mi 27-letnia Ola z Warszawy. Kobieta doświadczyła gróźb od byłego partnera i jego obecnej dziewczyny.
Już wcześniej była ofiarą przemocy z jego strony. – Nigdy nie zapomnę, jak rzucił mnie na blat, bo wyrzucałam jego narkotyki – przytacza. Teraz były już partner wyzywał ją i odgrażał się publicznie, w mediach społecznościowych.
– To było na początku lutego. Przez trzy tygodnie nie wychodziłam z domu. Byłam przekonana, że on, albo jego partnerka, mi coś zrobią. Gróźb było coraz więcej, to było uporczywe nękanie – wyjaśnia.
– Nie wytrzymywałam z emocjami. Nikt mi nie był w stanie pomóc. Dzwoniłam kilkukrotnie na Niebieską Linię. Tam mi wyjaśniono, jak rozmawiać z policją, więc w końcu poszłam na komendę, ale odprawili mnie trzy razy z kwitkiem, bo "nie ma nikogo, kto może przyjąć moje zeznania" – opowiada.
Za czwartym razem Oli udało się wymusić rozmowę z funkcjonariuszem. Miała przygotowane dowody oraz mówiła o wcześniejszych doświadczeniach z partnerem. – Policjant naskoczył na mnie, że nie mam żadnych konkretów, nie mam pojęcia, co chcę zgłaszać. Powiedział, że on jest uzależniony i nie można kogoś karać za chorobę. Stwierdził także, że gdyby chciał mi coś zrobić, to już dawno by to zrobił – mówi.
– Byłam w takich nerwach i takim szoku, że nie zauważyłam, że trzymali mnie tam aż 1,5 h. A ostatecznie odprawili mnie z kwitkiem. Odmówili przyjęcia zgłoszenia – wspomina.
Bo nie połamał Katarzynie nóg
Jeszcze w marcu 2022 roku opisałem sprawę Katarzyny z Warszawy, która od lat jest ofiarą przemocy ze strony obecnie byłego już męża. Kasia była bita, poniżana, a także grożono jej śmiercią. Były partner wielokrotnie ją śledził i nachodził.
Kobieta od 2016 roku trzykrotnie zgłaszała nękanie, załączając obszerny materiał dowodowy. Pokazywała SMS-y, zdjęcia, a nawet miała świadka, który w ogóle nie został przesłuchany. Sprawę dwukrotnie umorzono, a za trzecim razem w ogóle odmówiono wszczęcia śledztwa.
– Stał pod blokiem i czekał, aż wyjdę odprowadzić córkę do przedszkola. Prawie codziennie starałam się wzywać policję, prosząc o pomoc. (...) Często dochodziło do interwencji. On przestał się ich bać, bo na pogadankach się kończyło (...) Za którymś razem mnie straszono, że zostanę ukarana, bo wezwanie jest bezpodstawne, "bo nie połamał mi nóg" – opisała.
Co się stało z polską policją? "To element, który nie powinien mieć miejsca"
Wciąż nie mogę dojść do siebie po tym, co się stało, a fakt, że nie jestem jedyny, wcale nie poprawia mi nastroju. Świadomość, że w obliczu zagrożenia jesteś kompletnie sam, że nikt do ciebie nie przyjedzie, nie pomoże, jest miażdżąca.
Pytanie brzmi: co się stało z policją? Jaki jest powód, dla którego ta jednostka jest w tak fatalnej kondycji? W rozmowie z naTemat mówi o tym przewodniczący sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych Wiesław Szczepański z Lewicy.
– Kondycja policji nie jest najlepsza. Targa nią kwestia upolitycznienia policji. Niektóre funkcje w policji są polityczne, a ci funkcjonariusze często wykonują rozkazy z politycznej góry. To element, który nie powinien mieć miejsca. Przez to policja nie ma takiego poziomu zaufania, jak kiedyś – stwierdza.
– To także kwestia słynnych interwencji podczas protestów. Policjanci w niektórych przypadkach reagowali brutalnie. Mieliśmy przypadki nawet działań kontrterrorystycznych. Mamy też ośmieszanie policji m.in. przez szefa jednostki, który używa granatnika i odpala go na komendzie głównej. Wizerunek policjanta doznał uszczerbku – dodaje.
"Mamy około 8 tys. wakatów, których policja nie może zapełnić"
Kolejna, paląca wręcz sprawa, to problemy kadrowe. Te w przypadku stolicy widać jak na dłoni. – Mamy około 8 tys. wakatów, których policja nie może zapełnić. W samej Komendzie Stołecznej Policji brakuje około 1,8 tys. osób – zauważa Szczepański.
Co jakiś czas w mediach społecznościowych służby prowadzą kampanie zachęcające do rozpoczęcia procesu rekrutacyjnego. Hasło "Wstąp do policji" uzupełnione jest o fotografie policjantów w pełnym umundurowaniu, z bronią, psami tropiącymi czy specjalistycznym sprzętem.
Konie, łodzie policyjne, radiowozy, spadochrony, pojazdy, drony, najróżniejsze akcje charytatywne i pomocowe, a nawet ratowanie piesków z nagrzanych samochodów – nic tylko wstąpić do perfekcyjnie działającej służby.
Dlaczego więc nikt nie chce zgłosić się do policji? – Bo policjanci są używani do protestów, albo do ochrony instytucji, które nie mają niczego wspólnego z pełnieniem funkcji. Trudno jest w ogóle znaleźć potencjalnych kandydatów, dlatego policja obniża kryteria. System szkoleń w policji również nie do końca spełnia nasze oczekiwania – wymienia Szczepański.
"Niektóre posterunki są zamykane", "Mamy poważne braki, wywołujące komplikacje"
– Z macierzystych jednostek do Warszawy ściąga się policjantów. Oni muszą tu przyjeżdżać na trzy miesiące. Wielu policjantów jest też wysyłanych na granicę polsko-białoruską poza rejon zakwaterowania. Wynagrodzenie, choć jest o wiele większe, także nie przyciąga do policji. Nawet dodatek stołeczny i podwyżki nie wpłynęły na zwiększenie obsady w Warszawie – wytłumaczył.
Czy to oznacza, że zabraknie osób niezbędnych do zapewnienia nam bezpieczeństwa? Wszystko zależy od konkretnego rejonu. – Ta liczba policjantów jest większa niż kiedyś, np. w latach 2006-2007. Teraz mamy 97-98 tys. policjantów, a stan osobowy powinien wynosić około 105 tys. policjantów – wyliczył.
Skutki braków kadrowych widzimy już dziś na przykładzie stolicy. – Niektóre posterunki w Warszawie są zamykane. Niektóre nie funkcjonują w godzinach nocnych. Niekiedy przewozi się zatrzymanych do innych jednostek, bo nie funkcjonują miejsca zatrzymań tam, gdzie powinny. Mamy komendy policji w Polsce, gdzie stan osobowy jest właściwych, a mamy takie, gdzie są poważne braki, wywołujące komplikacje – podsumował.
W sprawie funkcjonowania i kryzysu w formacji wysłaliśmy szereg pytań do biura prasowego Komendy Głównej Policji. Gdy tylko dostaniemy na nie odpowiedź, zaktualizujemy artykuł.