Gersz: "Zielona granica" to nic przy filmach o wojnie w Wietnamie
Nagonka (bo inaczej nazwać tego nie można) na "Zieloną granicę" trwa w najlepsze. Nagonka ludzi, którzy filmu Agnieszki Holland jeszcze nie oglądali, bo dzieło wyróżnione Nagrodą Specjalną Jury na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji weszło do kin dopiero w ten piątek. Ale jak napisał ktoś na Twitterze, przecież "g*wna nie trzeba konsumować, żeby wiedzieć, że to g*wno". A rząd PiS i prawicowe środowisko wie, że to g*wno i już.
Tymczasem ja na filmie byłam i mogę z pełną świadomością powiedzieć, że film ani jest nie jest antypolski, ani proputinowski, co zaczęli ogłaszać już hejterzy. Pisałam już w mojej recenzji "Zielonej granicy", że "reżyserka [...] krytycznie pokazuje postawę obu władz: białoruskich i polskich, ale mówi wprost, że kryzys wywołał reżim Łukaszenki". Uderza w Białoruś, a białoruskich pograniczników pokazuje jak najgorsze potwory.
"Te pierwsze wykorzystały uchodźców do perfidnej politycznej gry, te drugie tę grę podjęły. Nikt nie wziął odpowiedzialności za samych ludzi, co "Zielona granica" dobitnie pokazuje. Bo przecież te "polityczne pionki" to przecież wciąż ludzie, którzy przez szamotaninę dwóch krajów przeżyli piekło albo... nie przeżyli w ogóle" – dodałam.
"Nikt nie jest tu przedstawiony w sposób biało-czarny, nikt nie jest papierowy. Żadna grupa, nawet strażnicy graniczni [...], aktywiści czy policjanci. Są wśród nich ludzie różni: "dobrzy" i "źli" (cudzysłów, bo to oczywiście spore uogólnienie), empatyczni i nieempatyczni, służbiści i gotowi na wszystko, przerażeni i obojętni, na skraju wyczerpania i eskapiści. Holland prezentuje różne postawy, człowieczeństwo i jego brak. Nie uderza w Polaków, jak twierdzi prawica, ale pokazuje jednostki" – pisałam dalej.
Bo to film o człowieczeństwie, a widzieliśmy, co działo się na granicy. Wystarczyło mieć internet, podpytać aktywistów i samych strażników granicznych, posłuchać świadectw uchodźców. Ale kogo to obchodzi? Na pewno nie hejterów ani polityków PiS, którzy filmu Holland pewnie nie obejrzą, bo przecież "tylko świnie siedzą w kinie", jak powtórzył nawet sam Andrzej Duda.
– To, że pani Holland pokazuje polskich funkcjonariuszy wykonujących swoje zadania dla polskiego społeczeństwa, dla bezpieczeństwa nas wszystkich, Polski, w ten sposób, to ja się nie dziwię, że funkcjonariusze Straży Granicznej, którzy zapoznali się z tym filmem, przepraszam, użyli tego hasła znanego nam z czasów okupacji hitlerowskiej, kiedy filmy propagandowe hitlerowskie pokazywano w naszych kinach: "Tylko świnie siedzą w kinie" – mówił, nawiązując do oświadczenia związkowców z Nadwiślańskiego Oddziału Straży Granicznej. Prezydent.
Polska nie potrafi rozliczać się ze swoją historią, co pokazały filmy o żydowskich pogromach
Ale nie będę strzępić sobie języka o hejcie na "Zieloną granicę", bo to absolutnie nic nowego. Polska prawica reaguje jadem i histerią na każdy film, który konfrontuje się z trudną polską historią (a kryzys migracyjny na granicy polsko-białoruskiej też jest już historią, chociaż ludzkie dramaty wciąż tam się dzieją). Przecież tak było już kilkakrotnie, bo przypomnijmy sobie reakcje na "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego, oscarową "Idę" Pawła Pawlikowskiego czy "Wesele" Wojciecha Smarzowskiego z 2021 roku.
Wszystkie te trzy tytuły poruszyły kwestię żydowskich pogromów w Polsce i napaści na Żydów przez Polaków podczas II wojny światowej. To żadne wymysły, to się działo, co potwierdzają historycy, świadkowie. To nie było tylko Jedwabne. Wystarczy wpisać hasło w Google, żeby wyskoczyły nam takie artykuły jak ten na stronie POLIN Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie.
Napięcia wojenne i przyzwolenie ze strony Niemców na agresję antyżydowską oraz wspieranie jej otworzyło nowy rozdział w historii pogromów. Począwszy od 1939 r. (Wilno) aż do rozpoczęcia masowej zagłady w 1942 r. na ziemiach polskich doszło do wielu aktów agresji antyżydowskiej, w której uczestniczyła miejscowa ludność polska. Znaczna część z nich zakończyła się bestialskim mordowaniem żydowskich sąsiadów, szczególnie podczas fali tego typu zdarzeń latem 1941 roku. Studia nad przemocą antyżydowską w okresie powojennym wskazują przede wszystkim dwa przypadki Kraków (1945) i Kielce (1946), jednak dziesiątki aktów o mniejszej skali, dotykających powracających z ukrycia Żydów, przerażają swoją liczbą i dotąd czekają na głębokie i wieloaspektowe zbadanie.
Ale nie, prawicowe środowiska (bo głównie one) tego nie uznają. To szkalowanie Polski, bo przecież okupowała nas III Rzesza. "Niemcy ich zmusili". Autorzy filmów o pogromach to "ścierwa", zdrajcy narodu, kłamcy. Szkalują Wielką Polską i Wielkich Polaków. W tą wielką falę hejtu włączali się często politycy czy księża, co dobitnie pokazało, że zupełnie nie umiemy i nie chcemy o tym rozmawiać.
Kwestia masowych morderstw Żydów boli nas chyba we współczesnej historii Polski najbardziej i nic dziwnego: to bolesny rozdział, który wolelibyśmy w ogóle wymazać. Polityka historyczna PiS usilnie próbuje to zrobić, ale tak się nie da. Nie tędy droga, nic nie da wypieranie traumy. Cała Polska nadaje się w tym temacie na psychoterapeutyczną kozetkę.
I nie tylko Polska, bo przecież każdy naród, każdy kraj ma w swojej historii rozdziały, których się wstydzi, które bolą i uwierają. Niektórzy też nie umieją o nich rozmawiać, a rodzima kultura boi się poruszać tych traumatycznych tematów. Przykładu nie trzeba daleko szukać, bo za naszą zachodnią granicą wciąż nie rozprawili się z III Rzeszą. Bałkany dalej historycznie krwawią, Turcy nie chcą nazywać ludobójstwem rzezi Ormian, a Belgia nie lubi rozmawiać o swoich okrucieństwach w Kongu Belgijskim w czasach kolonializmu.
Amerykańskie kino potrafi rozliczać się ze swoją historią. Przykład to filmy o wojnie w Wietnamie
Niektóre państwa starają się jednak stanąć w prawdzie wobec swojej niewygodnej historii, a przynajmniej jej wycinków. Nie jest to ani łatwe, ani bezbolesne, wręcz przeciwnie. Zawsze znajdą się również oburzeni, którzy woleliby zamieść prawdę od dywan. Jeden z tych krajów to, uwaga, Stany Zjednoczone.
Powiecie: jak to, przecież USA nie da powiedzieć o sobie złego słowa, a wszędzie powiewa flaga! Tymczasem amerykańska kultura jest wobec siebie wyjątkowo krytyczna. W Hollywood nie brakuje hurrapatriotycznych, patetycznych filmów o Wielkiej i Dobrej Ameryce, ale jednocześnie filmowcy nie boją się "kalać własnego kraju", co zarzucają im często republikanie, czyli amerykańscy prawicowcy.
Przykład? Wojna w Wietnamie, którą kino wzięło na warsztat już w latach 70. Temat, który wciąż jest dla Amerykanów bolesny: nie tylko z powodu okrucieństwa, jakich dopuściła się strona amerykańska (jak masakra w Mỹ Lai w 1968 roku, w której żołnierze zamordowali kilkuset nieuzbrojonych cywilów), ale również destrukcyjnego wpływu, jaki wojna miała na samych Amerykanów: wojskowych i ich rodzin.
Filmowcy od początku nie bali się przedstawiać wojny w Wietnamie i jako piekła na ziemi, i jako głupoty władz USA. Pokazywali zbrodnie Amerykanów i okrucieństwo amerykańskiej armii, hipokryzję rządu i fatalne decyzje władz, odczłowieczonych żołnierzy. Wystarczy obejrzeć "Pluton" i "Urodzonego 4 lipca" Olivera Stone'a, "Łowcę jeleni" Michaela Cimino, "Full Metal Jacket" Stanleya Kubricka i oczywiście "Czas apokalipsy" Francisa Forda Coppola, żeby przekonać się, że Amerykanie nie zamierzają negować, że ten koszmar się nie wydarzył i robili to, co robili.
Wystarczy obejrzeć tę ikoniczną scenę:
Hollywood nie boi się też innych tematów z krótkiej, ale krwawej i wstydliwej historii Stanów Zjednoczonych: niewolnictwo ("Zniewolony" Steve'a McQueena, "Django" Quentina Tarantino, "Narodziny narodu" Nate'a Parkera), segregacja rasowa i rasizm (dokument "Nie jestem twoim murzynem" Raoula Pecka, "Missisipi w ogniu" Alana Parkera, "Czarne bractwo. BlacKkKlansman" Spike'a Lee), wojna w Iraku i Afganistanie ("The Hurt Locker. W pułapce wojny" i "Wróg numer jeden" Kathryn Bigelow), a nawet tortury więźniów w Abu Ghraib (dokument "Demony z Abu Ghraib" Rory'ego Kennedy'ego).
To nie znaczy, że te filmy nie budziły kontrowersji (budziły ogromne) i że USA jest na tym polu idealne. Oczywiście, że nie, ale przynajmniej chociaż trochę stara się konfrontować ze swoją przeszłością. Ale nie całą.
Podbicie rdzennych Amerykanów i ich, powiedzmy to wprost, wytępienie to temat, którego Stany Zjednoczone wstydzą się najbardziej. Do dziś nie potrafią nie tylko się z nim uporać, ale nawet w pełni przyznać do kolonialnych zbrodni. Dalej obchodzone jest Dzień Kolumba i Święto Dziękczynienia, a w amerykańskim kinie wciąż brakuje mocnych, krytycznych filmów, które nie są "Pocahontas".
Niedługo premierę będzie miał jednak "Czas krwawego księżyca" Martina Scorsese, który opowie o makabrycznych morderstwach na członkach plemienia Osagów, do których doszło w latach 20. XX wieku w Oklahomie, a które w swoim reportażu z 2017 roku, "Killers of the Flower Moon: The Osage Murders and the Birth of the FBI", opisał David Grann. Czyli znowu niewygodna historia i "plucie na własny kraj".
Tymczasem jedyną drogą naprzód jest rozliczenie się ze swoją bolesną przeszłością. Oburzeni "Zieloną granicą" powinni o tym pamiętać, a najpierw... pójść do kina.
Czytaj także: https://natemat.pl/510283,filmy-krytykowane-przez-prawice-i-rzad-pis-nie-tylko-zielona-granica