To najmocniejsza S-ka w historii Mercedesa. I jest cudownie bezsensowna

Michał Mańkowski
14 czerwca 2024, 10:58 • 1 minuta czytania
AMG S63 E Performance to najmocniejsza klasa S, jaką kiedykolwiek wyprodukował Mercedes. Jest samochodem absurdalnym i bez sensu, ale może w tym tkwi jego urok? Śpieszmy się kochać takie samochody, bo za jakiś czas już niewiele ich już zostanie. 
Mercedes AMG S63 E Performance to najmocniejsza klasa S, którą stworzono seryjnie. Fot. naTemat

Absurd wynika nawet nie z ceny (“już zaledwie od” 1 066 000 zł), ale z połączenia dwóch światów. Klasyczna S-ka to przecież skrajnie luksusowa limuzyna. Elegancka, komfortowa, stworzona do pokonywania tysięcy kilometrów. I to najlepiej z jakimś dieselkiem pod maską, by ograniczyć konieczność postojów na tankowanie. Cyk, pyk i jedziemy tysiąc kilometrów, rozkoszując się błogo na tylnym fotelu, oglądając ulubiony serial z rozłożonymi nogami.


Do tego zrobienie klimatu oświetleniem ambient, którym możemy dowolnie sterować. To jeden z moich ulubionych elementów, który może w parę sekund znacząco zmienić klimat wewnątrz auta. Do tego masaże, a nawet zapachy z zamontowanych w przednim schowku perfum. Jak komuś nie chce samemu się bawić w personalizowanie doświadczenia, może wybrać jeden z kilku programów, które za pomoc dźwięku, koloru, filmów na monitorach wprowadzają "klimacik".

To wszystko i wiele więcej w tym aucie macie. Ale też szanujmy się, nie po to przecież kupuje się 802-konnego potwora (612KM spalinowe + 190 z silnika elektrycznego).

To w ogóle ciekawe, bo ta S-ka dobrze się maskuje. Oczywiście swoimi rozmiarami i majestatem zwraca uwagę, ale generalnie jak na to, co oferuje, jest samochodem mocno incognito. Kto wie, ten wie. A to widać po spojrzeniach mijanych kierowców, którzy z wiadomego powodu zawieszają na tym aucie oko na chwilę dłużej i ze zrozumieniem w oczach. Gdy auto stoi, na masce w miejscu tradycyjnej gwiazdy będzie można znaleźć napis i logotyp Affalterbach, czyli ni mniej, ni więcej znane i kochane AMG.

Nietypowy jest też sam lakier. To niby tzw. Zieleń Szmaragdu, ale sporo tutaj zależy od światła i pory dnia. Są momenty, w których auto może wydawać się czarne, czasami szare, czasami leciutko wpadające w zieleń, a innym razem ta zieleń aż wali po oczach z daleka. "Zielona klasa S" brzmi w teorii idiotycznie, ale w praktyce wypada dużo lepiej. Osobiście pewnie poszedłbym w inny kolor, ale w tym jest odrobina magii. 

Nie odrobina, ale całe wiadro magii jest z kolei w systemie nagłośnienia. Jeszcze zanim na dobre zaczniecie słuchać muzyki, widzicie, że w okolicy słupków A dwa małe głośniczki wykręcają się i wystają, by po zakończeniu grania schować się z powrotem.

Tutaj dostajemy 31 głośników i 8 wzbudników, z których niektóre są nawet ukryte w fotelach, dzięki czemu efekt jest naprawdę obłędny. Zwłaszcza w trybie dźwięku przestrzennego Dolby Atmos znanego z kin. Dźwięk nie traci na jakości wraz z podkręcaniem głośności, słychać każde brzmienie i instrument. W połączeniu z wyciszeniem kabiny w środku można poczuć się jak w odizolowanym od wszystkiego z zewnątrz statku. 

Formalnie ten system nagłośnienia nazywa się Burmester High-end 4d surround i kosztuje extra 30 509 złotych. Dużo, ale kwota znika przy cenie całego auta i zdecydowanie jest warta swojej ceny. Myślę, że był to jeden z najlepszych systemów audio, jakie słyszałem w samochodzie. A na pewno najlepszy, który potrafię sobie przypomnieć i jednoznacznie wskazać.

Generalnie wszystko w tym aucie jest duże i "grube": ilość miejsca, pojemność silnika, osiągi, moc, komfort. Są jednak od tego dwa wyjątki, które wpływają na absurd tego auta. Pierwszy to bak: 76-litrowy z 12-litrową rezerwą wystarcza według komputera pokładowego na… 370 kilometrów. Po paru dniach testu jazdy w mieście i małej trasie udało się dobić do 400 przejechanych na jednym baku, ale realnie trzeba nastawić się na sporą ilość pit stopów. Spalanie po teście w trasie mieszanej to: 17l/100km.

Drugi wyjątek to bagażnik, choć słowo bagażnik jest tutaj nieco na wyrost. Dużo bardziej pasowałoby pojemnik na bagaże, bo ze względu na ukryty silnik elektryczny bagażnik w tej S klasie jest po prostu symboliczny. Bardzo płytki, generalnie lekko niestandardowe, sztywne gabaryty będą właściwie nie do zapakowania. Do tego jego sporą część zajmują ładowarki.

No właśnie, w końcu ten samochód to hybryda, ale mam poczucie graniczące z pewnością, że potencjalny właściciel raczej nie kupuje tego auta, by móc "pyrkać" sobie na prądzie, ale co najwyżej mieć więcej zapasu pod prawą nogą. 

802 konie mechaniczne, łącznie systemowy moment obrotowy na poziomie astronomicznych 1430 Nm, 4-litrowy silnik benzynowy V8. Pierwszą setkę osiąga w 3,3 sekundy, co jest wynikiem imponującym jak na ogromną limuzynę, ale tak naprawdę przy tej mocy chodzi o to, jaki poziom przyspieszenia i dynamiki gwarantuje w… właściwie każdym zakresie prędkości. 

Producent informuje, że konstrukcja tego samochodu czerpie z rozwiązań technicznych, które sprawdzały się w hybrydowych bolidach Formuły 1. I ten wyścigowy pierwiastek jest w tej S-ce widoczny nie tylko pod względem osiągów, ale i klimatu wewnątrz samochodu. Poza standardowym już zmienianiem trybów jazdy i zachowania auta, mamy też możliwość wyboru specjalnych trybów ekranu, które informują kierowcę o masie mniej lub bardziej zaawansowanych wskaźników.

Pierwszy raz spotkałem się jednak z systemem, który jak na wyścigu pokazywał zielone światło, którym startował samochód i następnie mierzył czas. Oczywiście w systemie jest informacja, że można korzystać z niego tylko na zamkniętym torze.

Sam ekran to też ciekawa rzecz. Z jednej strony działa na zasadzie rozszerzonej rzeczywistości, dzięki czemu na wyświetlaczu HUD (ten na szybie, który widzi kierowca) oraz na dużym ekranie na mapie widzimy strzałki, które pokazują na realnej drodze, gdzie mamy skręcić. Ciekawe doświadczenie.

Mimo paru dni jazdy cały czas mój mózg nie mógł przyzwyczaić się do ekranu za kierownicą, który wyświetla dane w trójwymiarze. Robi wrażenie, ale w niektórych momentach, zwłaszcza np. wyświetlając mapę, głowa lekko wariuje, bo nie jest to standardowy widok. Na szczęście można go przełączyć w zwykłe 2D.

I co by nie mówić o (bez)sensowności takiego samochodu, to co jak co, ale zapewnia iście wyścigowe emocje. Co jest o tyle ciekawe, że przecież mowa o ogromnej, luksusowej limuzynie. Na dole kierownicy są dwa pokrętła, którymi można zmienić całkowicie charakter auta.

Do tego procedura startu, która brutalnie wciska w fotel i katapultuje nas do przodu w tempie, którego nie powstydziłaby się 911-tka od Porsche. Wrażenie potęguje system automatycznego dociskania pasów, które otulają kierowcę i pasażera. Do tego kolejny system dociskania foteli z boku zależnie od tego, w którą stronę skręcamy. Nie ma żadnego “luzu” czy latania na boki. Auto i kierowca to jedność. Pomaga w tym napęd na wszystkie koła ze zmienną dystrybucją momentu obrotowego, zawieszenie pneumatyczne AMG Ride Control+ z adaptacyjną kontrolą tłumienia i aktywną stabilizacją przechyłów, a także tylna skrętna ość. 

A gdy już po takiej procedurze startu postanowicie się zatrzymać z takich 60km/h, wciskając do dechy pedał hamulca, będziecie zaskoczeni, jak nagle auto staje w miejscu. Wow.

Z procedurą startu jest tylko jeden "malutki" szkopuł. Choć samo auto brzmi przyjemnie, to wkręcając silnik na wyższe obroty, dzieje się coś, czego nigdy wcześniej nie spotkałem. Głośnik podbijający dźwięk (wydobywający się gdzieś z okolic deski rozdzielczej) brzmi... strasznie. Trochę jak stare radio, które nagle zaczyna przerywać. Takie żenujące prut-prut-prut. Na początku myślałem, że to jakiś błąd, ale było to powtarzalne i podobny dźwięk zaobserwował też znajomy dziennikarz podczas swojego testu.

Mercedes S63 AMG E-Performance to kosmiczne auto. Łączy dwa sprzeczne światy, ale w żadnym nie idzie na kompromisy. Daje 100% luksusu i 100% performance’u. I choć było to wyjątkowe parę dni testu, to osobiście czuję jednak, że od klasy S oczekuję czegoś innego. 

PS Zobaczcie, jak wygląda kluczyk auta za ponad milion złotych.