W takiej sztuce jeszcze go nie widzieliście. Borys Szyc mówi nam, co go urzekło w HANDLARZACH GUMEK
Czy miłość po 40-stce kosztuje więcej, niż kiedy jest się młodszym?
Pewnie tak, choć patrząc idealistycznie, miłość nie powinna nic kosztować. Ale wraz z upływem lat nabieramy różnych przyzwyczajeń, okopujemy się na swoich pozycjach, w swoim ego… A miłość wymaga poświęcenia. To jest pewnie trudniejsze z wiekiem. Mówi pan, że miłość nie powinna nic kosztować, ale w "Handlarzach gumek" kosztuje dużo. Dużo pieniędzy. W naszej sztuce bohaterowie pragną miłości, ale są poograniczani różnymi swoimi wyobrażeniami na temat tego, jak ta miłość powinna wyglądać. To znaczy, stawiają miłości warunki, a jak wiadomo, uczucia nie lubią żadnych warunków.
Mamy więc opowieść o ograniczeniach, które sobie sami stawiamy. Tymi ograniczeniami są oczekiwania wobec innych ludzi, ale i wobec siebie – ograniczają nas wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać idealny związek.
A jakie warunki stawia grana przez pana postać, Cingerbaj? Czego on tak naprawdę chce od życia? "Handlarze…" to opowieść o bardzo małych, nieznaczących ludziach, umiejscowionych w kompletnie nieznaczącym zakątku świata. Są uniwersalni, a ich pragnienia, wymagania, które wykrzykują, wcale nie są jakieś wielkie. To znaczy, są dla nich, na ich skalę.
Moja postać, Johanan Cingerbaj, jest szarym, skromnym, potwornie zamkniętym w sobie urzędnikiem miejskim, który marzy o wielkiej miłości. Kocha kobiety i chciałby z jakąkolwiek się zbliżyć, ale jest tak zestresowany, tak tym przerażony, tak niepewny siebie, że nie ma w ogóle poczucia własnej wartości. Jedyny jego argument, to czek na 60 tysięcy funtów. To jest wszystko, co w życiu ma i wokół tego zbudował całe swoje poczucie wartości.
Jak się gra taką wycofaną postać? Przyznam, że bardzo mnie Cingerbaj irytował. Jest tak rozlazły, że nieustannie ma się ochotę nim potrząsnąć, krzyknąć, żeby się ogarnął. I takie uczucia powinno nam towarzyszyć, jako widzom oglądającym ten spektakl. Natomiast będąc po drugiej stronie, grając taką osobę, to jest w tym dosyć dużo zabawy. Narzędzia, z których tu korzystamy, są tu dosyć formalne, bo i sztuka jest napisana formalnie. Dodatkowo jest też przeplatana piosenkami, co nadaje jej bardzo dużo wdzięku.
Szczerze mówiąc, gdy pierwszy raz przeczytałem "Handlarzy…", to nie byłem do nich przekonany. Zastanawiałem się: jak to obronić? Przecież to jest sztuka o kondomach! Kondomy i pieniądze – to leitmotivy tej sztuki. Kiedy jednak wczytałem się w nią ponownie, w teksty piosenek, które się tam pojawiają, kiedy doszła do tego muzyka, napisana przez Michała Lamżę, który z zespołem towarzyszy nam na żywo na scenie… Wtedy to wszystko, co mi się wydawało jakieś takie kanciaste i trochę żenujące, nagle odwróciło się i stało wdzięczne – wytłumaczyło całą historię. To jest magia tego tekstu. Dopiero kiedy wejdzie się w formę, którą Hanoch Levin proponuje, to ujawnia się właściwy sens. A sens to poszukiwanie miłości oraz nasza nieumiejętność, żeby zrezygnować z własnego ego.
Na scenie oglądamy małych ludzi z ich małymi problemami, które są dosyć wzruszające, ale jednocześnie mocno uniwersalne. Myślę, że każdy z nas kawałek siebie w nich zobaczy.
Dodatkowo oni często mówią to, co my w prawdziwym życiu myślimy, ale boimy się, albo wstydzimy, wypowiedzieć na głos. Oni się nie wstydzą, a widz dzięki temu myśli: “Przecież to moje, ja też zawsze chciałem to powiedzieć, ale nigdy nie starczyło mi odwagi”.
Konwencją trochę mi to wszystko przypomina "South Park" – tę kreskówkę, gdzie nagle wjeżdża orkiestra i postaci śpiewają, na przykład o tym, że Kenny zabił kogoś z pistoletu. My narzucamy tutaj podobną formę: mamy poważną aranżację, a ja, ni z tego, ni z owego, nagle śpiewam o tym, że mi nie staje.
Nastrój sztuki dobrze chyba więc oddaje jej opis: "Kabaret metafizyczny z muzyką na żywo". Wiemy czego się spodziewać, a raczej, żeby spodziewać się tego, co niespodziewane. Tak, bardzo lubię tę konwencję.
Oglądać czy grać w niej? Grać do tej pory jeszcze mi się nie zdarzało, więc tym bardziej się cieszę. Ale zawsze byłem wielkim fanem "Pożaru w burdelu" zwłaszcza pierwszych części, które zawsze były wielkim wydarzeniem. W "Handlarzach gumek", fragmenciki takiego kabaretu metafizycznego rzeczywiście też się pojawiają. A do tego jest świetnie napisany tekst: konwencje się przeplatają, mienią. W spektaklu mamy przepiękną scenografię oraz wspomnianą muzykę Michała Lamży, co również pomaga wyciągać te smaczki z treści. Teatr absurdu to recepta na życie w naszych czasach, które codziennie dostarczają nam mniejszych lub większych absurdów właśnie?
Myślę, że teatr absurdu to jest teraz jedyne dobre wyjście. Mam serdecznie dosyć wszystkich tych paradokumentów, tych opowieści blisko rzeczywistości, tego "żyćka" jeden do jednego przeniesionego na ekran… Z takich produkcji nic tak naprawdę nie wynosimy: nie ma żadnych przemyśleń, żadnego katharsis, nic nie zostaje w głowach.
Dopiero używając pewnej formy sztuczności, na której sztuka się przecież opiera, odnajdujemy prawdziwe życie. Teatr jest do tego chyba najlepszym miejscem.
Obsada sztuki jest kameralna, trzyosobowa. Jak się współpracuje z Katarzyną Dąbrowską i z Grzegorzem Małeckim na scenie?
Pracuje nam się cudownie. Z Kasią Dąbrowską znam się od lat, jeszcze z Teatru Współczesnego. Graliśmy razem w "Procesie" Kafki, kiedy dołączyła do obsady tuż po szkole. Później mieliśmy też poważne, duże spotkanie w "Hamlecie", gdzie grała moją matkę, co było interesującym zabiegiem, bo Kasia jest ode mnie młodsza. Ale mieliśmy tam bardzo dramatyczne, mocne sceny i wspominamy to pięknie. A że ja już nie jestem w Teatrze Współczesnym na etacie, to ucieszyłem się, że możemy wspólnie pracować, bo rzeczywiście te dwa, trzy lata się nie widzieliśmy.
Natomiast z Grzesiem Małeckim znam się jeszcze ze szkoły. On był dwa lata starszy, należał do rocznika, który nas, młodszych, wspierał i dopingował w czasie egzaminów. A jak się udało zdać, to właśnie Grześ był jedną z tych osób, które mnie wtedy przytuliły i powiedziały, że się cieszą. Także mam z nim same cudowne wspomnienia z takich kompletnie beztroskich czasów. Później, przez lata, jakoś tak się mijaliśmy, to w filmie, to w Teatrze Telewizji, gdzieś tam ciągle się ocieraliśmy o siebie, ale nigdy nie zagraliśmy razem w teatrze. Teraz wreszcie nadchodzi ten dzień.
Bardzo się z tego cieszę, bo mamy tak fajne sceny, że czasem trudno jest próbować, bo gotujemy się, patrząc tylko na swoje twarze. W takim “rodzinnym” gronie pracuje się pewnie przyjemnie, ale czy łatwo?
Czasem łatwiej, czasem trudniej właśnie, bo musimy przejść cały ten etap "gotowania się" tak zwanego. A i tak tam mamy w sztuce parę takich momentów, że po prostu nie dajemy rady i tarzamy się ze śmiechu. Grześ mnie strasznie rozśmiesza, jego fiskomika, wygląd, głos…
Grześ gra też bardzo fajną, wzruszającą postać – również pogubionego kompletnie faceta – takiego wyliniałego amanta, który powinien robić wielkie, piękne rzeczy, a tymczasem został ze spadkiem po ojcu w postaci dziesięciu tysięcy kondomów.
Ostatnio wiele pańskich ról kręci się wokół problemów 40-latków: niepewności, nieradzenia sobie z samotnością, pewnego rodzaju smutku. Czy widzi pan jakieś punkty wspólne pomiędzy Cingerbajem z "Handlarzy gumek" a postaciami z "Warszawianki" czy "Miało cię nie być"? Każda jest inna, a mimo to krystalizują się w jakiś wspólny obraz. Wiadomo, mają inne problemy niż dwudziestolatkowie, którzy nie skupiają się na tym, że coś ich boli, że życie w ogóle boli, że czas mija, że tracą włosy...
"Warszawianka" na pewno jest dla mnie takim najpełniejszym obrazem, swego rodzaju rozliczeniem z przeszłością. To najpełniejsza rola, jaką udało mi się zbudować. Rola w "Miało cię nie być" jest natomiast naprawdę bliska mojego życia. Dodatkowo gram tam z córką. Uczuć, które miałem w czasie kręcenia tego filmu, nie da się z niczym porównać. I teraz takim kolejnym puzzlem będzie postać z "Handlarzy….", Cingerbaj, który jest zupełnie inną bajką: bardzo formalną, teatralną, ale jednocześnie pokazującą prawdę o lękach, strachach osoby, która przekracza 40-stkę. Teatr jest takim miejscem, w którym można się przed tymi lękami schronić i trochę o nich zapomnieć, a trochę nad nimi podumać?
Teatr to szansa, żeby dać sobie chwilę spokoju i wytchnienia: wejść w inną rzeczywistość i tak naprawdę odsapnąć. Dla mnie teatr jest takim właśnie miejscem: przystanią, do której od lat dobijam, żeby tak naprawdę spotkać się z człowiekiem.
Dla mnie to jest takie realne spotkanie: myślę o moich partnerach na scenie. My spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu, co to nie jest tak, jak w filmie: chwila na planie, później do przyczepy i za moment tak naprawdę wszyscy się rozjeżdżają. My tu ze sobą siedzimy, rozmawiamy, opowiadamy sobie, o swoim życiu, o swoich problemach; tym, co nas boli, co nas cieszy… To jest taki ludzki moment, po prostu. Taki normalny.