Lewicka: PSL liczy, że nikt nie załapie, w co tak naprawdę grają

Karolina Lewicka
28 października 2024, 11:04 • 1 minuta czytania
Sobotnia propozycja ludowców należy wprawdzie do tych z gatunku "szkoda gadać", jednak rozłóżmy ją na czynniki pierwsze, by przekonać się, jak grubymi nićmi została uszyta. 
Karolina Lewicka Fot. Maciej Stanik

Ale od początku – oto Władysław Kosiniak-Kamysz, przemawiający podczas posiedzenia Rady Naczelnej PSL w Tarnowie, zaapelował do partnerów z rządu, by wyłonić jednego, a nie trzech kandydatów na prezydenta, bo "trzech kandydatów to jest kłótnia w rodzinie, to jest dalej idący spór", a "potrzebujemy dziś wspólnego działania koalicji rządzącej".


Potem było o "odbudowie narodowej wspólnoty", bezpieczeństwie i o tym, że Polski nie stać na ryzyko "prezydentury, która byłaby gorsza od poprzedniej". Wszystko ładnie, pięknie i właściwie zgodnie z prawdą. Ale powyższe odśpiewano fałszywie.

Schowani za plecami Szymona Hołowni

Po pierwsze, forma. Jeżeli takowe pomysły padają publicznie, zamiast w rozmowie liderów za zamkniętymi drzwiami, to jasne jest, że nie chodzi o to, by cokolwiek uzgodnić, tylko żeby się wypromować. I ten występ obliczony był na zbicie kapitału politycznego. PSL, który ostatnio ma wizerunek hamulcowego rządu, chce pokazać się od innej strony: jako zatroskany o wynik prezydenckiej elekcji głos rozsądku, ugrupowanie zgody i porozumienia dla dobra Ojczyzny.

Po drugie, czas. Ponoć lepiej późno niż wcale, ale nie tym razem. Koalicja Obywatelska ma już wyznaczony termin i miejsce konwencji, podczas której zaprezentuje swojego kandydata (7 grudnia w Gliwicach). Dobry moment na takie dyskusje był latem, a nie na ostatniej prostej.

Po Nowym Roku ruszy przecież z całą mocą ta nieoficjalna kampania wyborcza (wybory w 2015 roku odbyły się w maju, a otwierająca kampanię Dudy konwencja miała miejsce już 7 lutego). A wariant ze wspólnym kandydatem trzeba byłoby jeszcze dokładnie przebadać, po tym jak udałoby się go wyłonić. 

Po trzecie, intencje. PSL ciężko myślał, jak wyjść obronną ręką z elekcji prezydenckiej i raptem wymyślił "wspólnego kandydata". Tymczasem jeszcze całkiem niedawno sprytni ludowcy postanowili schować się za plecami Szymona Hołowni.

To, że szyld Trzeciej Drogi nie został jeszcze odesłany na śmietnik historii, jest spowodowane wyłącznie tym, że ani Kosiniak, ani nikt inny z PSL-u nie ma ochoty harować jako kandydat przez kilka miesięcy, by uzyskać jakieś 2-3 proc..

Stąd presja na marszałka Sejmu, by ten jednak wystartował i reprezentował całe to środowisko, i wziął na siebie odium porażki. Tyle że w ostatnim czasie drogi ludowców i Polski 2050 zaczęły się gwałtownie rozchodzić.

To zawsze był sojusz taktyczny, obliczony wyłącznie na przekroczenie progu wyborczego, próbowano nas wprawdzie – w obliczu oczywistych różnic – przekonywać o wielkiej przyjaźni między Władkiem i Szymkiem, która niesie ten projekt, ale teraz nie ma nawet marketingowych starań, by prezentować widowni ich rzekomą komitywę. Oba ugrupowania utworzyły osobne kluby parlamentarne, nie widać między nimi żadnej współpracy, za to nie brakuje tarć i sporów oraz obustronnego przekonania, że koalicjant to kamień u szyi.

Próbowano też sondować szanse Hołowni na to, by to on został kandydatem całej koalicji, ale Tusk na to nie pójdzie, mając Rafała Trzaskowskiego, niemalże pewniaka do zwycięstwa. Chęci ludowców, by promować w kampanii Hołownię oklapły zatem jak nieudany suflet i zaczęto się rozglądać za innym scenariuszem. Tym bardziej że Hołownia nie ma szans na wygraną, za to może skończyć ten wyścig z jednocyfrowym wynikiem. A pieniądze, i to niemałe, na kampanię się wyda.

Ludowcy wracają do punktu wyjścia

Po czwarte, nadzieje. Gdyby ktoś miałby reprezentować cały obóz obecnej władzy, to musiałby to być Donald Tusk. Co oznaczałoby, że zwalnia fotel premiera. I tu pojawia się Władysław Kosiniak-Kamysz ze swoją opowieścią (prawdziwą), że PiS oferował mu stanowisko szefa rządu w zamian za zdradę koalicji 15 października i odwrócenie sojuszy.

A on tym namowom nie uległ, więc może teraz powinien zostać za tę postawę wynagrodzony. Gdyby się nie udało, to każdy inny polityk z PO, który zająłby fotel po Tusku byłby, siłą rzeczy, politykiem słabszym, mniej charyzmatycznym niż Tusk i to dawałoby koalicjantom więcej tlenu oraz przestrzeni. A widać było w ostatnich miesiącach, jak bardzo Kosiniak cierpiał, gdy tematy bezpieczeństwa i obrony państwa rozprowadzał w przestrzeni medialnej Tusk, a nie on, wicepremier i szef MON.

Po piąte, już po temacie. Była to tzw. jętka jednodniówka. Premier zareagował na portalu X: "Wspólna strategia Koalicji 15 X na wybory prezydenckie musi być zbudowana na trzech fundamentach: partie wystawiają najlepszych kandydatów, nie atakujemy swoich w I turze, wszyscy popieramy (jednoznacznie!) tego, kto przejdzie do II tury. Wygrać, utrzymują jedność – to nasz cel".

Czyli ludowcy wracają do punktu wyjścia: Hołownia 2025, ale po mediach – tego możemy być pewni – obnosić będą przez kolejne dni skrzydlate słowa swego prezesa i wspaniałomyślną względem partnerów postawę. Na pewno będą też czekać na oklaski, licząc, że drugiego dna tarnowskiego wykonu nikt nie załapie.