Po raz trzeci startuję tego bloga. Zarażona pasją pisania w czasach legendarnego newsroomu w Agorze, nigdy nie przestałam czuć impulsu, że warto nadawać. Ale depresja to trudna sprawa, czasem człowiek pisze do szuflady, a czasem po prostu bazgroli. Na szczęście wczoraj w nocy na Plac Zbawiciela wróciła ukochana tęcza, wyczekiwany zwiastun końca wielkiej smuty.

REKLAMA
Pierwszy natemat był o eurożyciu i rytuałach największego kontynentalnego bankietu, drugi natomiast - po sentymentalnym powrocie do Polski - o wibrującej śmiechem i improwizacją Warszawie. Ale depresja to trudna sprawa, zwłaszcza, jak człowiek lubi sobie do tego czasem wszystko pokasować. Istnieją jednak rzeczy definitywne i nadrzędne, takie impulsy, które naturalnie stają się pobudką do nadawania. Można tygodniami szukać powodu do regularnego pisania-bajdurzenia, jednak nic nie przebije symboliki powrotu hologramowego zanurzonego w rosie wielokolorowego spektrum światła.
Jak zdemontowali tęczę, to potem zrobiło się jakoś smutno i łatwiej o depresję. Internet donosił: protestują, palą, maszerują, alarmują, przemawiają, opisują: jest źle, jest dobrze, jest coraz gorzej. I nie wiadomo, czy to koniec, czy początek. W ogóle nic nie wiadomo, ludzie kasują się wzajemnie z fejsa i rzucają świńskimi łbami po drzwiach. Zapanowała powszechna paranoja toksycznej symboliki. Wszystko grzmi. A tęczy jak nie było, tak nie ma. Polacy krzykacze i nienawistnicy zamknięci po obu stronach niewidzialnej barykady chyba o niej zapomnieli. Nie martwiłam się tym, strata naturalna rzecz. Drodzy przyjaciele z Brukseli też nie. W zbyt długich rozmowach telefonicznych omawialiśmy naturalny proces peryferyzacji imperium europejskiego, podkreślając, że jest trochę jak swego czasu w Hiszpanii. Trochę taka orbanizacja Kraju Członkowskiego, trochę zrodzony po '89 konformizm i kapitalizm w starciu z wreszcie mogącymi głośno się wyrażać reprezentantami najróżniejszych systemów wartości.
Nie rozumiałam za bardzo, po co nam ten cały hałas. Ciężko się było na tym wszystkim skupić. Na szczęście wiele pięknych tęcz miałam okazję w życiu podziwiać. Raz nawet dwie na raz i to podniebne siedząc w samolocie do Tel Avivu. Palcem, jak krowie, wskazał je gadatliwy współpasażer, który przez pięć godzin opowiadał o radosnej miłości i wszystkich swoich wnukach. Bo przed wielką smutą trochę mnie nosiło - to Włochy, to Kaukaz, czasem jakieś Podlasie, albo belgijska wioska w górach. Najdłużej kotwiczyłam w Londynie, Brukseli i tej całej Warszawie właśnie. Zawsze i niezmiennie czułam, że nasza stolica to dobre miejsce, wypełnione zielenią i świetlistymi ludźmi. I jeszcze tutaj była taka śmieszna, plastikowa tęcza. Niby sztuczna, a wydawała się być prawdziwsza niż palma i piękniejsza niż brokatowe jelonki. Żaden rajski ogród w środku getta, tylko coś co łączy deszcz i słońce w centrum koła, w którym mieszczą się wszyscy. Albo mieścili, bo z czasem, w mieście pozbawionym tęczy, zaczęło się robić coraz bardziej pochmurnie. W klubach zamiast miłości pojawił się gaz pieprzowy, na ulicy podpalił się zrozpaczony człowiek, apelujący kombatanci stracili posłuch u patriotów, a czerwone flary rozświetliły listopadowe niebo. Na mnie, jak i na innych skupionych na fatum i powtarzalności historii, padły cień i trwoga. Naturalną konsekwencją stały się niewidoczność i milczenie.
No, ale przecież do wszystkiego można się przyzwyczaić i lepiej za dużo nie myśleć o wojnie ani o przerażającej drodze do czarnej otchłani. Na szczęście rozproszenie i ulgę nieustannie przynosił ten cały Plac Zbawiciela. Nawet jeśli się zmieniał. Zawsze można tutaj kogoś spotkać, albo samemu sobie posiedzieć. Jak byliśmy z Sufinem i Anetą w kościele, to okazało się, że może to nie Dominikanie, ale jest całkiem miło. A obok baptyści i wszelkiej maści artyści popijają kawkę w Karmie, a dalej paradują z piwem wytatuowani empaci. Hubert twardo stoi przy swoim miejscu przy barze, Karol bezkonkurencyjnie robi najlepsze dyskoteki, a Pałys wietrzy marynarki popijając espresso z kostką lodu. Zbawiciel bez tęczy stał się bezpieczną przystanią nawet wtedy, kiedy drzewa zaczęły krwawić, teatr wrzeć, a fale przemian uderzały w kolejne brzegi. Szkoda tylko, że kultowe, niegdyś opozycyjne, Corso wykończył bezecny kapitalizm, a David i Bartek przestali wychodzić na piwo. Jeden poświęcił się polityce, a drugi wkroczył na triathlonową drogę mistrza sportu. Na szczęście ten mój ukochany Klub Komediowy nie utonął ani nawet nie upadł (odpukać), a Współczesny jest, był i będzie i dalej można do niego nie chodzić.
Nową tęczę zobaczyłam wczoraj w nocy streamowaną w internecie (o tempora, o mores). Hologramowe spektrum ma w sobie ikrę gibsonowskiej rzeczywistości i delikatność Judy Garland w 1939 roku. Życzę tej kolorowej fontannie samych artystycznych sukcesów oraz powrotu do miejskiego kanonu kultury i sztuki, i zdecydowanie niczego więcej.
Dziękuję za uwagę, pozdrawiam serdecznie, życzę wszystkim udanej soboty.
#staytuned