Kiedy miałam 30 lat wszystko było trudniejsze i łatwiejsze niż dziś. Trudniejsze, bo brak wolności, cenzura, odmowy paszportu, prześladowania dysydentów. W sklepach pustki, bieda, izolacja od świata. Konformizm i upodlenie.
Agnieszka Holland, reżyserka filmowa i teatralna, także scenarzystka filmowa
Łatwiejsze, bo wiadomo było kto przyjaciel, kto wróg. Wśród filmowców narastało poczucie społecznego obowiązku i wspólnoty (mnie przed niebytem zawodowym – byłam dla władz persona non grata, ze złym nazwiskiem, wyrokiem w Pradze – uratowała właśnie solidarność kolegów: Wajdy, Kieślowskiego, Zanussiego i innych), konsumpcja nie zamulała nam mózgów, tematy leżały na ulicy, widownia była wdzięczna i spragniona choćby strzępów prawdy, wyćwiczona cenzura, wiec umiejąca czytać miedzy wierszami, odbierająca najtrudniejsze figury stylistyczne: parabole, symbole, metafory, nie odczuwaliśmy żadnej pustki aksjologicznej, ani pokusy by zapełniać ją bełkotem i nienawiścią…
Trzydziestkę skończyłam w 78. Pierwszy raz po 11 latach odmów dostałam paszport. Służbowy. Na tydzień. Na festiwal do San Sebastian, przesiadka na lotnisku we Frankfurcie, gdzie czekali na mnie niewidziani od 69 przyjaciele emigranci i uciekinierzy. Lotnisko było dla mnie jak z filmu science fiction. Szok. A San Sebastian piękne jak sen. Do dziś pamiętam to pierwsze wrażenie Zachodu i Południa. Już nigdy potem nie odebrałam tak sensualnie innego świata. Dostałam od przyjaciela Koszyka 80 dolarów (Film Polski dawał na wyjazd 5$), więc stać mnie było nawet, żeby postawić wino czy zjeść po raz pierwszy ośmiornice. Od tego czasu zaczęłam jeździć (na ogół z Krzyśkiem Kieślowskim, ale też z innymi, nasze młode kino stawało się coraz popularniejsze) na zagraniczne festiwale. Krzyśka i mnie kochał Hub Bals, twórca i charyzmatyczny dyrektor festiwalu w Rotterdamie, z którym żeśmy się bardzo zaprzyjaźnili i który potem w stanie wojennym wywiózł z Warszawy wykradzioną przez Piotra Łazarkiewicza kopie “Kobiety samotnej”. Hub dawał nam, Polakom, porządne diety – wiedział, że jesteśmy żebrakami – i auto do dyspozycji. Tak zwiedziliśmy Holandię, głownie zresztą chodząc z naszymi dietami po domach towarowych, które Krzysiek nazywał “Muzeami”, na prawdziwe muzea na ogół nie starczało mu czasu, bo zawsze był w poszukiwaniu jakiejś specjalnej wiertarki albo swetra.
Byliśmy głupkowaci: na zachodnie obyczaje, na chodzących wszędzie niepełnosprawnych, wczesnych ekologów, feministki i filmy o gejach patrzyliśmy jak nasi dzisiejsi prawicowi posłowie: jak na jakieś wydumane dziwactwa i fanaberie. Z poczuciem wyższości, biorąc naszą ignorancje za autentyczną mądrość. To my wiedzieliśmy przecież na czym polega prawdziwe życie i codzienna walka!
W 78 zaczęłam zdjęcia do mego debiutu fabularnego, “Aktorów prowincjonalnych”, film dostał później nagrodę krytyki w Cannes i przyniósł mi pewną sławę. Miałam już za sobą całkiem spory dorobek: czułam, że ten czas, kiedy dają mi robić filmy może się szybko skończyć i pracowałam prawie bez przerwy: filmy kinowe i telewizyjne, teatry, teatry telewizji. Miałam racje, bo wkrótce stan wojenny odciął mi powrót do kraju – byłam akurat na turnee z filmem po Szwecji. Ale to zdarzyło się już później, w moim wieku chrystusowym.
Kiedy miałam 30 lat niebawem mieliśmy wprowadzić się do pierwszego własnego mieszkania – na Ursynowie. 74 m2 – pałac. Mieszkaliśmy w ładniejszym, większym, w starym budownictwie, na Mokotowie, balkon w balkon z moją mamą, więc było znacznie wygodniej, podawała nam przez ten balkon obiady. Użyczyli nam tego lokum – właściwie za darmo - po urodzeniu dziecka - przyjaciele rodziców, którzy zamieszkali w Genewie: Michał został sekretarzem generalnym Międzynarodowej Unii Kolarskiej i uniknął w ten sposób konieczności wzięcia w 68 roku dokumentu podroży w jedną stronę.
Więc mieliśmy niby pełny luksus i sąsiedzką opiekę młodej wówczas babci nad małą Kasią, ale dla nas ważniejsze było mieć własne, własne mieszkanie! Ta instynktowna potrzeba własności, bloki z wielkiej płyty wydawały się być piękne, poszukiwania mebli, których nie można było dostać ekscytującym polowaniem, każde znalezione pod ladą krzesło stanowiło niesamowitą zdobycz. Parkiet, łóżka, stół, półki na książki - taką folkową meblościankę zrobił stolarz z Mazur, pan Kowalczyk, nie pamiętam już jakżeśmy to przewieźli – na wszystko się polowało, załatwiało, zdobywało. Kiedy studiowałam jeszcze w Pradze i wynajmowaliśmy mały pokoik na przedmieściu, 6 m2 ,zawsze, kiedy chodziliśmy na wieczorne wyprawy do gospody, zaglądałam z zazdrością w okna mieszkań w blokach, z każdego dochodziła magiczna poświata włączonego telewizora. Ten drobnomieszczański raj wydawał się upragniony lecz nieosiągalny. Więc byliśmy naprawdę dumni, że stał się naszym udziałem! I telewizor też tam stał! (Udało się zdobyć kolorowy, radziecki, Rubin). Mieliśmy więc wszystko: dziecko, mieszkanie, odziedziczony po Wajdach zestaw Kon-tiki na którym strasznie trudno było siedzieć, adapter, płyty, książki i małego Fiata. Nie mieliśmy telefonu, więc co i rusz wpadali do nas niezapowiedziani goście. Życie towarzyskie było żywe, spontaniczne, podlane wódką i napędzane dyskusjami. Życie artystyczne kwitło. Nawet w tej komunistycznej telewizji na 2 kanałach było jakby więcej wartościowych kawałków niż dziś na osiemdziesięciu. Magicznym słowem był “autentyzm”. Egzystencjalne “być” a nie “mieć”… Choć prawie tak samo jak nowa książka Konwickiego cieszyły nas każde markowe jeansy, dobre rajstopy czy mydło. I wszystko to: mieszkanie, meble, książki, telewizor, małego Fiata i wyraźna już, rosnąca pozycje artystyczną i zawodową (właśnie nagrodzono moją “Gorączkę” Złotymi Lwami w Gdańsku jako najlepszy polski film roku) musiałam zostawić, kiedy z jedną walizką i bez żadnego przydatnego języka (poza polskim, znałam czeski, słowacki i rosyjski) wylądowałam w pierwszym miesiącu stanu wojennego na niespodziewanej emigracji w Paryżu. Tylko dziecko udało mi się po czasie ściągnąć.