
To, że rozmiar ma znaczenie, to fakt niezaprzeczalny i prawda znana od zawsze. I tak, jak na ogół im większy/większa/ większe tym lepiej , bo przecież wiadomo, że lepiej mieć więcej niż mniej, to jednak czasem im mniej tym lepiej.
REKLAMA
Od dłuższego czasu wszechogarniające mnie media codziennie impregnują mnie drastycznymi informacjami z kategorii jak: „coraz więcej Polaków jest otyłych”, „co czwarte dziecko ma nadwagę lub otyłość”, „coraz mniejsze dzieci chorują na cukrzycę”, „dzieci jedzą śmieciowe jedzenie”, „brak ruchu i zła dieta przyczyną epidemii otyłości…”
Choć zgadzam się z tym, że problem jest duży i jego skala rośnie geometrycznie, to zadziwia mnie pewna monotematyczność w poszukiwaniu przyczyny tego stanu rzeczy. Śmieciowe jedzenie, słodycze, żywność przetworzona, słone przekąski, które tuczą i trują wysuwają się na prowadzenie w rankingach „zła tego świata”. Z tego, co mi jednak wiadomo, żaden produkt, który został dozwolony do sprzedaży w obrocie spożywczym, nie może zagrażać zdrowiu i życiu konsumentów, o ile spożywany jest w umiarkowanych ilościach.
Oczywiście, łatwiej jest wycelować w winnego producenta, a nie biedne i nieświadome dziecko, czy tym bardziej kochającego rodzica, który przecież chce dla swojej Pociechy jak najlepiej. Z moich obserwacji wynika jednak, że nie tylko jakość żywności ma znaczenie, ale również wielkość porcji. Każde zdrowe odżywianie (czytaj również: odchudzanie) polega przede wszystkim na ograniczeniu wielkości porcji. Nadal sprawdza się metoda „MŻ”, a tego baaardzo nie lubimy.
Kiedy porównuję wielkości porcji, jakie jadaliśmy dawniej, a jakie teraz, to okazuje się, że praktycznie zwiększyły się one dwukrotnie. Nadal jednak mamy takie samo zapotrzebowanie energetyczne, a nawet ze względu na mniejszą aktywność ruchową potrzebujemy kalorii znacznie mniej, to jednak nasze rozciągnięte brzuchy potrzebują więcej i więcej.
Kiedy wyobrazimy sobie, że rodzące się dziecko ma żołądek wielkości swojej pięści, to wypicie 50 ml mleka, czy później zjedzenie ¼ jabłka jest dla niego pełnowartościowym posiłkiem, wypełniającym cały jego żołądeczek, dając mu jednocześnie poczucie sytości. Dla wielu rodziców to jednak homeopatyczne ilości przyjmowanego przez dziecka pożywienia, które zmuszają ich do skierowania swych kroków do lekarza z zapytaniem „Moje dziecko jest niejadkiem, co robić?”. I tak zaczynamy od najmłodszych lat uczyć dzieci jedzenia za dużych porcji - na zapas, na później, na zdrowie…
Kiedy jesteśmy dorośli, nasz żołądek również powinien być wielkości naszej pięści, a zjedzenie posiłku wielkości dwóch pięści powinno dawać nam uczycie sytości. Oj, ta wiedza boli i przeraża, bo przecież da się zjeść cała pizzę w rozmiarze XXXL i „zalać” ją jeszcze kuflem piwa, a rodzinny obiad składający się z przystawek, zupy, II dania i obfitego deseru… no normalka. Nasze żołądki już nie są wielkości piłki tenisowej, ale plażowej… i to jest główna przyczyna otyłości.
Okazuje się, że „rozmiar (porcji) ma znaczenie”, bo od zjedzenia cząstki czekolady jeszcze nikt nie utył, a od zdrowych, domowych kotletów wielkości dysku… z pewnością już tak.
